W jednej z początkowych odsłon tej
rubryki, dokładnie we wrześniu 2014 roku, pastwiłem się nad pierwszym numerem
legendarnej serii ”Youngblood”.
Wspomniałem tam, że cykl ten z wielkimi trudami (jak to zwykle w tamtych
czasach bywało) dotarł do dziesiątego numeru (między zeszytami 5 i 6 było na
przykład jedenaście miesięcy przerwy), a w pewnym momencie ukazywał się
równolegle z ”Team Youngblood” (i
wrócę jeszcze do tego wątku trochę później). O tej za dużo wtedy nie mogłem
powiedzieć, ponieważ byłem zaznajomiony z całą jedną jej odsłoną – posiadałem
wówczas w zbiorach zeszyt numer 16. Minęło jednak pięć lat, a ponieważ nigdy
nie przestałem szperać na festiwalach komiksowych, w odmętach Allegro i w
innych miejscach, dziś mogę powiedzieć, że posiadam całym siedem numerów owego
cyklu. Podczas tegorocznego MFKiG znalazłem także ten najważniejszy zeszyt,
oznaczony oczywiście jedynką. No i co tu dużo mówić, czas się nieco pośmiać.
Pierwsze co rzuca się w oczy w
przypadku pierwszego zeszytu serii ”Team
Youngblood” to oczywiście okładka. Od razu widać, że tym razem nie
odpowiadał za nią mistrz Rob Liefeld, tylko… Jim Lee? A nie, momencik, to jakiś
jego klon raczej, bo podpis się nie zgadza. Zajrzałem więc w spis twórców i
okazało się, że zarówno za cover jak i rysunki w środku zeszytu odpowiada
niejaki Chap Yaep. Kojarzycie? No cóż, ja też nie. Ale z pomocą jak zwykle
przychodzi niezastąpiona encyklopedia Comic Vine. I tak oto możemy dowiedzieć
się, że wspomniany rysownik to kolejny z tabunu ”asystentów” Liefelda i podobnie
jak w przypadku wielu przed nim, jego prace możemy podziwiać w zasadzie tylko w
komiksach współtworzonych przez mistrza. Ma on co prawda krótki epizod w ”Avengers”
z Marvela, ale oczywiście tylko w numerach pisanych przez sami wiecie kogo.
Środek premierowego zeszytu serii ”Team
Youngblood” to taki swoisty, rysunkowy miszmasz. Z jednej strony naprawdę
mocno widać, że pan Yaep wiele nauk niestety przyswoił od Liefelda (czego
przykład macie na poniższym zdjęciu), ale jednocześnie są w zeszycie takie kadry,
które bardzo wyraźnie pokazują mocne inspiracje stylem Jima Lee. Chociaż nie
wiem czy nie powinienem tu już pisać o wręcz ordynarnym kopiowaniu rysunków
znacznie bardziej popularnego kolegi po fachu.
Jeśli chodzi o warstwę graficzną, to
chciałbym jeszcze wspomnieć o Byronie Talmanie – człowieku odpowiedzialnym za
kolory w niniejszym zeszycie. Jest, a w zasadzie był on kolejnym wynalazkiem
Liefelda, który karierę zaczął i skończył na komiksach swojego mistrza w Image.
Kompletnie mnie to nie dziwi, bo po lekturze pierwszego numeru ”Team Youngblood” odniosłem mocne
wrażenie, że bez najmniejszego przygotowania lepiej pokolorowałbym poszczególne
plansze. Komiks powstał w 1993 roku, gdy rynek komiksowy zachłysnął się
komputerowo nakładanymi barwami i w przypadku Talmana widać wyraźnie, że chłop
uznał iż jest to tak genialne rozwiązanie, że natrzaskanie na planszach
losowego i często zmieniającego się po drodze zestawu barw to świetny pomysł.
No nie, jednak nie. Komiks ogląda się wystarczająco źle dzięki rysownikowi, a
tymczasem kolorysta dowalił jeszcze drugie tyle zła.
Teraz warto wrócić do tego, o czym
wspomniałem wcześniej. ”Team Youngblood
#1” ukazał się we wrześniu 1993 roku i był to moment, gdy seria główna
miała już na koncie 5 zeszytów. Niniejszy komiks przedstawia nam wydarzenia
umiejscowione po ”Younglood #4”,
które w pierwotnym zamierzeniu miało być finałem miniserii. Popularność tego
tytułu była wówczas tak duża, że Rob Liefeld zadecydował o podzieleniu swoich
(chociaż jak wiemy, obecnie jednak nie jego) herosów na dwa składy i ten
”ważniejszy” okupował kontynuację głównego cyklu, zaś do ”Team Youngblood” trafili ci nieco mniej popularni jak Riptide,
Photon czy Cougar. Jaja zaczęły się oczywiście bardzo szybko, ponieważ w ciągu
kolejnych kilkunastu miesięcy główna seria ukazał się raptem pięć razy, zaś jej
”mniej istotny” spin-off zaliczył aż szesnaście numerów. Efekt był nietrudny do
przewidzenia i w pewnym momencie seria ”Team
Youngblood” zaczęła sprzedawać się lepiej od komiksu z którego się wywodziła,
a ostatecznie nawet ją przeżyła i to ją Liefeld niejako musiał wplatać w
kolejne crossovery jakie co moment pojawiały się w tytułach ze studia Extreme.
Jest to o tyle zabawne także z tego powodu, że do serii ”Team Youngblood” mistrz Rob w zasadzie nie przykładał nawet ręki i
po jakimś czasie uczniowie (sprzedażowo) przegonili mistrza.
Jak to możliwe? Ano nazwisko
Liefelda widniało w poszczególnych odsłonach tego cyklu jako jego twórcy i
pomysłodawcy kolejnych historii, ale jednak warto podkreślić, że scenarzystą
oraz edytorem serii był aspirujący wówczas do znacznie ważniejszych zajęć Eric
Stephenson – obecny naczelny w Image Comics. Sądzę co prawda, że głównym
powodem tego iż ”Team Youngblood”
przeskoczyło na listach sprzedaży ”Youngblood”
było to, że pierwsza z wymienionych serii przynajmniej ukazywała się
regularnie, ale wydaje mi się, iż pewien wpływ na taki obrót spraw miało to, iż
Stephenson wyciskał co się dało z pomysłów Liefelda. I tak w omawianym dzisiaj
komiksie zabrakło żenujących żartów, debilnych dialogów i bezsensownej fabuły,
czyli wszystkiego tego czym charakteryzowała się główna seria. Nie oznacza to
jednak, że ”Team Youngblood #1” to
jakieś arcydzieło, ależ skąd – to wciąż bardzo mocny przedstawiciel pierwszej
połowy lat dziewięćdziesiątych w amerykańskich komiksach, tyle tylko, że nie
powoduje on facepalmów średnio co drugą stronę. Stephenson przedstawia nam opowieść
tym, jak to orbitalną bazę Youngblood przejmuje niejaki Giger. W Waszyngtonie
narasta panika, więc ważniaki w garniturach wzywają dowódcę tej ekipy –
Sentinela. Ten postanawia, że do wykonania tej misji nie jest mu potrzebna
główna ekipa (wygodne, prawda) i tworzy coś, co potem zyskuje nazwę Youngblood Away
Team. W pierwszym numerze serii widzimy tylko jak zły knuje plany, podwładni
Sentinela trenują, zaś ten udaje się do Wirginii, by przekonać do udziału w
misji Ducha – członka ekipy Brigade, który bardzo nie lubi się z Gigerem. Mamy tu
więc standardową nadwyżkę testosteronu, odpowiednią dawkę mizogini (bo panie
oczywiście MUSZĄ biegać półnagie i nie mieć ani krzty charakteru), ale jednak
to nie jest komiks kompletnie pozbawiony sensu jak większość dzieł Liefelda i
gdybym miał użyć nomenklatury filmowej, powiedziałbym iż mamy tu do czynienia z
czymś, co daje nadzieję bycia blisko solidnego filmu klasy B.
Czyli całkiem nieźle, jak na wytwory
Liefeldopodobne :)
Kurcze, jak ja lubię czytać posty 'Z archiwum...' :)
OdpowiedzUsuńSam mam w kolekcji kilka takich zapomnianych perełek, na które, być może, i Ty trafisz i opiszesz, np. Cybernary.
Nie ukrywam, że pisanie tej rubryki to moje ulubione zajęcie na blogu.
UsuńCybernary niestety nie mam, ale może kiedyś wpadnie 🙂