Co łączy seriale ”Krypton”, ”Szkoła Zabójców” oraz ”Happy!”? Cztery rzeczy. Po pierwsze,
wszystkie były oparte na komiksach. Po drugie, każda z wymienionych produkcji
była emitowana przez stację SyFy. I po trzecie wreszcie, cała ta trójka została
w tym roku skasowana i żadne z nich nie doczeka się satysfakcjonującego
zakończenia. No i po czwarte, w sumie najmniej istotne, każdy z nich mi się
podobał. O serialowej adaptacji komiksu ”Deadly
Class” napisałem już parę zdań o TUTAJ,
dziś zaś wreszcie zebrałem się w sobie i wspomnę w kilkunastu zdaniach o drugim
sezonie przygód Nicka Saxa i sympatycznego, niebieskiego, latającego konika o
imieniu Happy.
Przypomnę, że serialowe ”Happy!” było w pierwszym sezonie oparte
na komiksie Granta Morrisona oraz Daricka Robertsona. Z racji tego, że
oryginalnego materiału było stosunkowo niewiele, gdyż komiks był raptem
czterozeszytową miniserią, twórcy serialu musieli dodać kilka nowych wątków i
postaci, ale jednak mimo wszystko udało im się zachować względną wierność oryginałowi,
dzięki czemu serial aż kipiał od absurdalnych treści, krwawych scen i ostrego
przerysowania otaczającej nas rzeczywistości. Doskonale odnalazł się w tym
wszystkim Christopher Meloni, który brawurowo wcielił się w głównego bohatera,
a gdy stacja SyFy ogłosiła drugi sezon, ten nie zawahał się nawet na chwilę i
dołączył do ekipy producentów. Problem był jednak zasadniczy – drugi sezon ”Happy!” już na pewno nie miałby oparcia
w komiksie i twórcy stanęli przed zadaniem stworzenia zupełnie nowej fabuły.
Moim zdaniem, pomimo tego iż wspomagał ich sam Grant Morrison, druga transza
odcinków ”przeskakiwała rekina” co najmniej kilkukrotnie.
Nick po wydarzeniach z pierwszego
sezonu postanowił zmienić się dla swojej córki. Przestał pić, palić, ćpać i
zabijać oraz wziął się za uczciwą robotę. Zerwanie z nałogami nie tylko nie
przychodzi mu łatwo, lecz i praca jako taksówkarz nie sprawia mu żadnej
radości. Nie wie on, że zarówno jego była żona Amanda jak i córka Haley cały
czas przeżywają wcześniejsze wydarzenia. Problemy narastają, gdy Nick próbując
ratować dawnego kumpla ponownie staje się dawnym sobą. W międzyczasie złowrogi
Sonny Shine planuje uczynić Wielkanoc najważniejszym świętem roku, co
oczywiście przyniesie mu ogromne korzyści. Równolegle Mr. Blue siedzi w
więzieniu gdzie zaczyna kusić go diabeł. Tymczasem na mieście zaczynają…
wybuchać zakonnice, a za wszystkim stoi bardzo zły Króliczek Wielkanocny. Co w
tym wszystkim robi Happy? No cóż, ten przeżywa swój pierwszy kryzys tożsamości.
Oglądając drugi sezon serialu ”Happy!” często miałem wrażenie, że
twórcy ostro przegięli ze zwyczajową zasadą mówiącą, że w kontynuacji musi być
więcej wszystkiego. O ile ich pomysł na to, by Wielkanoc stała się osią główną
nowego sezonu to pomysł nie tylko logiczny, ale i słuszny, tak jego realizacja po
prostu miejscami mi mocno nie grała. Przede wszystkim, dorzucenie do serialu
kilku wątków fantastycznych (innych od ”wyobrażonych przyjaciół”) pasuje tu jak
pięść do nosa, aczkolwiek dała nam świetną scenę z gościnnym udziałem Jeffa
Goldbluma w finałowym odcinku. W efekcie, ”Happy!”
strasznie się miota pomiędzy godną kontynuacją sezonu pierwszego, a serwowaniem
bzdur tak dużych, że nawet przerastają one poziom tej produkcji. Chyba
największą żenadą było (SPOILER) wątek romantyczny Happy’ego (koniec SPOILERA),
który był tu w zasadzie chyba tylko po to, by Patron Oswald miał w zasadzie co
grać. To jest właśnie dla mnie największa wada omawianej właśnie produkcji –
jej tytułowy bohater jest tu zepchnięty na boczny tor i najzwyczajniej w
świecie nie ma na niego dobrego pomysłu. Twórcy jeszcze mocniej przerzucili
główny ciężar na Nicka i tak jak zabawa rolą w wykonaniu Meloniego to z kolei
najlepsze, co dał nam drugi sezon tej produkcji, tak jednak trudno mówić to o
poziomie godnym pierwszej serii.
Jest w tym sezonie kilka scen
przezabawnych, jak chociażby wizyta Nicka w domu spokojnej starości, wszelkie fragmenty
walk w udawanym slow-motion czy też momenty z udziałem Mr. Blue w więzieniu (SPOILER)
zanim został opętany (koniec SPOILER), tu i ówdzie zachowano megaabsurdalny
klimat początkowych odcinków, lecz drugi sezon ”Happy!” najmocniej zapamiętam właśnie z powodu tego, że umiar to
coś, czego zabrakło. Większość wątków jest zwyczajnie przekombinowana, a
nierzadko także zwyczajnie mało angażująca. Tu spoglądam znacząco także na tę część
serialu, którą poświęcono Amandzie, aczkolwiek znowu – to właśnie dzięki niej w
serialu pojawia się jedna z lepszych scen drugiego sezonu, lecz tu już nie będę
zdradzał jaka konkretnie.
Drugi sezon ”Happy!” kończy się niezłą jatką i gdyby nie dosłownie dwie ostatnie
sceny, moglibyśmy dostać spokojnie zamkniętą całość. Niestety, twórcy byli
pewni kontynuacji i mocno ją nam zasugerowali. Zresztą sam Meloni mówił, iż
trzeci sezon miał się tym razem skupić na Halloween. Niestety, tej już nie
doczekamy.
O samym drugim sezonie ”Happy!” mam mieszane uczucia. Nie mając
oparcia w komiksie Morrisona, twórcy mocno popłynęli z prezentowaną opowieścią.
Serial miał jednak swoje momenty i nie ukrywam, że przy paru odcinkach po
prostu płakałem ze śmiechu, w czym główna zasługa Christophera Meloniego. Niemniej,
gdyby tytuł ten był emitowany przez stację SyFy, może więcej widzów by się
skusiło i doczekalibyśmy kontynuacji. W kwietniowo-majowym starciu z cała masą
głośniejszych produkcji, ”Happy!” po
prostu poległo. Także i w moich oczach, bo finał na Netflixie obejrzałem tak
naprawdę dopiero pod koniec wakacji, gdy nie miałem totalnie nic innego do
roboty.
Podsumowując, jeśli podobała Wam się pierwsza seria, to szurajcie na Netflixa, lecz miejcie na uwadze to, że Meloni i spółka nie udźwignęli tematu tak jak powinni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz