Gdy w 1992 roku startowało
wydawnictwo Image, niemal każdy z jego założycieli chciał szybko podbić rynek
swoimi komiksami. Jedynie Jim Valentino podchodził do tej sprawy nieco inaczej.
Twórca ten doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w towarzystwie Todda
McFarlane’a, Roba Liefelda czy Erika Larsena jego nazwisko i dorobek nie robią
aż takiego wrażenia na czytelnikach. Valentino był bowiem ”tylko” tym gościem
od pierwszych i obecnie już nieco zakurzonych Strażników Galaktyki. Gdy więc
jego koledzy zarzucili rynek kolejnymi ongoingami pokroju ”Spawna”, ”Savage Dragona”
czy ”Youngblood”, on postanowił
zachować wstrzemięźliwość i najpierw zaoferował czytelnikom miniserię ”Shadowhawk” oraz planował ukazywać losy
tego bohatera w takim właśnie formacie (ostatecznie ukazały się trzy). Początkowo
fani jednak domagali się więcej, a Valentino się złamał i ich posłuchał. Tak
oto we wrześniu 1993 roku pojawił się pierwszy numer serii ongoing – ”Images of Shadowhawk”. I aż się wierzyć
nie chce, na co Valentino dał się nabrać. Bo tytuł ten, to najzwyklejszy w
świecie wałek Keitha Giffena.
Tak, tak, nieprzypadkowo
przywołuję tego właśnie autora. Za serię ”Images of Shadowhawk”
odpowiadał nie Jim Valentino, przynajmniej nie osobiście, ale duet Keith
Giffen/Alan Grant. Chociaż ten drugi akurat ograniczył się tu tylko do
rozpisania dialogów pojawiających się w kolejnych rozdziałach. We wstępniaku do
premierowego zeszytu, twórca postaci Shadowhawka napisał, iż jeśli jego heros
ma liczyć na długie i dostatnie życie, musi wyjść z cienia swojego twórcy i
dlatego postanowił oddać on go we władanie innym utalentowanym komiksiarzom.
Stad też pomysł, by zaangażować do roboty wspomniany przed chwilą duet.
Bardziej lub mniej świadomie Valentino dał się nabrać, ponieważ Giffen wykorzystał
dane mu miejsce do wypromowania swojej własnej postaci, a po trzech numerach
czmychnął z serii, która chwilę potem została posłana do piachu. Tym samym
ONGOING ”Images of Shadowhawk”
okazał się krótszy od każdej z trzech MINISERII autorstwa Jima Valentino. Ot,
specyfika Image Comics tamtego czasu.
Sam pomysł na ten cykl był całkiem
niezły. Oprócz standardowej ilości stron z komiksem w środku, Valentino
pozapraszał kilku znanych twórców do stworzenia gościnnych rysunków i w
premierowym zeszycie byli to Sam Kieth, Jerry Ordway oraz Donald Simpson, więc
całkiem zacna gromadka. Zanim przyjrzę się bliżej samemu komiksowi, wspomnę
jeszcze o serii ”Trencher”. Otóż
cykl ten to autorski pomysł Keitha Giffena, z którym przybył podbijać Image
Comics. Tytuł ten opowiadał o galaktycznym łowcy tak zwanych niższych ras,
który imał się każdego, nawet najbardziej porąbanego zadania, a pomagał mu…
głos w jego głowie. Jeśli gdzieś tam coś Wam właśnie świta, a klimat zdaje się
być znajomy, to przypomnę, że Giffen był wówczas na świeżo po współtworzeniu
trylogii z udziałem Lobo dla DC Comics (”Lobo: Ostatni Czarnian”, ”Lobo
Powraca” oraz ”Lobo: Dzieciobójca”). Sama seria ”Trencher” nie okazała się być strzałem w dziesiątkę i ostatecznie
ukazały się cztery zeszyty z planowanych sześciu, jednakże tutaj udało się
zamknąć historię w miarę sensownie i czytelnik nie został olany w środku
fabuły.
Niemniej, by spróbować ratować
sprzedaż swojego tytułu, Giffen przeskoczył jeszcze do ”Images of Shadowhawk”, gdzie rozpisał złożoną z trzech rozdziałów
fabułę, która tak naprawdę mogłaby spokojnie posłużyć za kolejne odsłony ”Trencher”, tyle że z gościnnym udziałem
Shadowhawka. Tak, dokładnie – tytułowy bohater w swojej własnej serii ongoing
dostał niemal drugoplanową rolę :D Fabuła jest tu prosta jak konstrukcja cepa –
Gideon (tak nazywa się bohater Giffena) trafia na Ziemię, by wykonać kolejne
zadanie. Ponieważ jego pojawieniu się szybko zaczyna towarzyszyć generalny
rozpierdziel, na miejscu pojawia się Shadowhawk, by powstrzymać przybysza. Całość
jest utrzymana w tak absurdalnych oparach Lobo z DC, że trudno tu mówić o
jakiejkolwiek ”inspiracji” – Giffen po prostu chciał coś uszczknąć z ówczesnej
popularności Ważniaka i podobnie jak Rob Liefeld w przypadku Bloodwulfa,
najzwyczajniej w świecie zerżnął pomysł na postać i dokonał raptem paru
modyfikacji. Tyle tylko, ze to nie wypaliło, bo Gideon nie jest ani ciekawy ani
zabawny, zaś cały komiks to swoisty chaos. Po pierwsze, Giffen z jakiegoś
powodu zakłada, że Trenchera wszyscy znają i nie zadaje sobie trudu
wytłumaczenia kim jest. Stąd też chociażby można odnieść wrażenie, że postać ta
cały czas gada z kimś przez komunikator, a nie iż mamy do czynienia z głosem w
jego głowie. Po drugie, po rysunkach widać, iż Giffen nie miał nad głową kogoś,
kto go trochę przystopuje. I tak oto na dwie rewelacyjne strony, pojawia się
jedna, na której nie za bardzo wiadomo gdzie jest góra, a gdzie dół. Sama
okładka tego zeszytu to totalne nieporozumienie – czytelnik dostaje na niej
przepięknie narysowaną rurę, parę plam krwi i kiepskawo narysowany kontur
Shadowhawka. Lubię dziwaczny styl tego autora i szanuję go za niego, ale
jednakże na łamach ”Images of Shadowhawk”
ewidentnie przeginał i tak jak nie mówię ani nie piszę tego za często, tytułowi
temu najzwyczajniej w świecie przydałby się lepszy edytor.
Jak już wspomniałem wcześniej, ”Images of Shadowhawk” ostatecznie
doczekało się aż trzech numerów i komiks poszedł do piachu. Jako ciekawostkę
dodam, że tytuł ten powstawał równolegle z solówką Gideona i oczywiście, nie
powinno was to dziwić, okazało się szybko iż Giffen nie jest w stanie uciułać
40 stron materiału w satysfakcjonującym tempie. Dlatego też na wydanie kompletu
odsłon omawianej dzisiaj serii potrzebne było aż siedem miesięcy. Trudno o
prostszy sposób na zabicie jakiegokolwiek zainteresowania danym cyklem. Czy
warto zainteresować się tym komiksem? Nie, zdecydowanie lepszym wyjściem jest
zajrzenie do tego, co Jim Valentino tworzył w regularnych… eeeem… miniseriach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz