wtorek, 11 grudnia 2018

Starlight: Gwiezdny Blask (Mark Millar/Goran Parlov/Ive Svorcina)

Czekałem, czekałem i się doczekałem. ”Starlight: Gwiezdny Blask” to zdecydowanie była jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. Nie, nie jestem nietrzeźwy – autentycznie jarałem się faktem tego, że na naszym rynku pojawi się kolejny tytuł autorstwa mojego ”ulubieńca”, czyli Marka Millara. Pamiętam jak kilka lat temu rozmawiałem podczas kolejnej edycji MFKiG z przedstawicielem wydawnictwa Taurus Media, które wówczas nie cierpiało z powodu totalnych kłopotów w kontaktach biznesowych z Image Comics i dowiedziałem się tam, że tytuł ten jest mocno brany pod uwagę przy budowaniu planów na kolejny rok wydawniczy. Wówczas nic z tego niestety nie wyszło, ale co się odwlecze… Mamy grudzień 2018 i od kilku dni jestem już w posiadaniu tego tomu. chociaż do komiksu tego nie wracałem od paru lat, cieszę się iż mogę donieść, że moje uczucia względem niego zupełnie się nie zmieniły.

Starlight: Gwiezdny Blask” przedstawia nam historię Duke’a McQueena – emerytowanego kosmonauty, który cztery dekady wcześniej przeżył niezwykła, kosmiczną przygodę i uratował obcy świat przed tyranią. Po powrocie do domu ożenił się, dorobił dwóch synów i łatki nieszkodliwego wariata, ponieważ absolutnie nikt, włącznie z jego własną latoroślą, nie uwierzył w opowieści o Tantalusie. Kilka tygodni po pogrzebie żony, na ogórku Duke’a ląduje obcy pojazd, z którego wychodzi dwunastoletni chłopiec i prosi o pomoc. Planeta, którą niegdyś Duke wyzwolił, ponownie potrzebuje jego pomocy. Jednak co może zdziałać sześćdziesięcioletni mężczyzna, który najlepsze dni ma już dawno za sobą?

Generalnie nie jestem jakimś wielkim fanem kina nowej przygody. Wielkoekranowy cykl ”Indiana Jones” nie rzucił mnie na kolana, zaś ikoniczne ”Gwiezdne Wojny” owszem – podobały się, jednakże nie na tyle, by żyć tym uniwersum i chłonąć każdy produkt z charakterystycznym logiem na okładce, plakacie czy opakowaniu. Po prostu nie jest to mój ulubiony gatunek, jednakże nic do niego nie mam i najzwyczajniej w świecie staram się go unikać. Od czasu do czasu jednak trafiają w moje ręce tego typu komiksy i chociaż od większości z nich najzwyczajniej w świecie się odbijam (np. ”Five Ghost”), tak jednak od każdej zasady są jakieś wyjątki. I takowym jest dla mnie właśnie komiks ”Starlight: Gwiezdny Blask”, przy lekturze którego bawiłem się znakomicie.

Mark Millar dokonał tutaj czegoś, co jeszcze kilka lat temu uważałem w jego wykonaniu za całkowicie niemożliwe. Napisał on historię bez krzty zbędnej przesady, mającą fajny pomysł na siebie i nie marnujący go po drodze, a przede wszystkim ze świetnie prowadzonymi postaciami, które autentycznie da się lubić. Pierwszy rozdział komiksu, który przede wszystkim ma umiejscowić tytułowego bohatera w konkretnym miejscu i czasie, to błyskawicznie, ale zarazem bardzo poprawnie (noooo w pewnym sensie, ponieważ generalnie jest tu smutno i przygnębiająco) poprowadzona historia człowieka, któremu ciężko odnaleźć się w nowych dla siebie realiach i dla którego uganianie się za rzezimieszkami i rozmaitymi stworami było łatwiejsze, niż utrzymanie poprawnych relacji z synami.

Potem jednak rozpoczyna się wielka przygoda i powrót Duke’a na Tantalus. Bardzo często Millerowi zdarza się w takich momentach zaprzepaszczać ogromny potencjał tkwiący w jego pomysłach i wrzucać do swoich dzieł kolejnych sekwencji, które mają być bardziej ”epickie” od poprzednich – ogromne wybuchy, masa zniszczeń, przekraczanie granic (w tym także jakiejkolwiek logiki) i powoli odchodzący w niepamięć punkt wyjściowy. Tymczasem na łamach ”Starlight: Gwiezdny Blask” tego nie ma. Ok, jasne – Duke’owi przychodzi zmierzyć się z typowym dla Millara, lekko przerysowanym przeciwnikiem, jakim jest tutaj złowrogi Kingfisher, ale można spokojnie przymknąć na to oko. Komiks bowiem składa się z sześciu dobrze rozplanowanych rozdziałów i Millerowi udaje się tak mocno przykuć naszą uwagę, że na nieliczne co prawda, ale jednak pojawiające się niedociągnięcia (takie jak nieuchronność pewnych bardzo mocno sygnalizowanych wydarzeń) zwyczajnie można machnąć ręką. Duke i jego młody pomocnik Krish mają w sobie na tyle dużo charyzmy i są tak dobrze prowadzeni, a wydarzenia wokół nich wydają się być spójne i logiczne, więc lektura komiksu ”Starlight: Gwiezdny Blask” upływa bez kręcenia nosem. I raz jeszcze tutaj podkreślę swój podziw dla Millara, ponieważ oryginalnie komiks ten ukazywał się w momencie, gdy moja wiara w jego umiejętności spadła w zasadzie do zera.

Gorana Parlova możecie kojarzyć z publikowanej przez Egmont serii ”Punisher MAX”. Dość charakterystyczny styl Chorwata nie uległ zmianie pomimo diametralnie innego gatunku w jakim osadzony jest ”Starlight: Gwiezdny Blask” i jeśli dotąd kogoś on nie przekonał, to pewnie tutaj nie będzie inaczej. Mnie jednak jego stosunkowo prosta, cienka kreska przypadła do gustu i chociaż nie powinniście nastawiać się na graficzne fajerwerki, to i tak jest pod tym względem naprawdę nieźle. Artystę dobrze wspiera krajanka – Ive Svorcina, której kolory fajnie uzupełniają prace rysownika i w żaden sposób nie odciągają od nich uwagi.

Mucha Comics jak zwykle już opublikowała tytuł ten w nieco większym niż standardowym formacie, oczywiście dochodzi do tego twarda oprawa i kilka stron dodatków pod postacią galerii okładek (jedna z nich jest autorstwa Roba Liefelda – czyste złoto :D ). Za całość zapłacić trzeba okładkowo 69 złotych, lecz oczywiście nietrudno znaleźć pozycję tę znacznie taniej. Czy warto? Zdecydowanie tak. Wśród komiksów przygodowych, które nie aspirują do miana bycia czymś ponad to, ”Starlight: Gwiezdny Blask” zdecydowanie wyróżnia się na plus. Nie powinniście się nawet zastanawiać.
     
-------------------------------------------------------------------
    
"Starlight: Gwiezdny Blask" do kupienia w sklepie Mucha Comics.

2 komentarze:

  1. wyłapałem literówkę - przy opisie okładki Roba chyba miało być "czyste zło" :)

    OdpowiedzUsuń