Czekałem, czekałem i się
doczekałem. ”Starlight: Gwiezdny Blask” to zdecydowanie była
jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. Nie, nie
jestem nietrzeźwy – autentycznie jarałem się faktem tego, że na naszym rynku
pojawi się kolejny tytuł autorstwa mojego ”ulubieńca”, czyli Marka Millara.
Pamiętam jak kilka lat temu rozmawiałem podczas kolejnej edycji MFKiG z
przedstawicielem wydawnictwa Taurus Media, które wówczas nie cierpiało z powodu
totalnych kłopotów w kontaktach biznesowych z Image Comics i dowiedziałem się
tam, że tytuł ten jest mocno brany pod uwagę przy budowaniu planów na kolejny
rok wydawniczy. Wówczas nic z tego niestety nie wyszło, ale co się odwlecze…
Mamy grudzień 2018 i od kilku dni jestem już w posiadaniu tego tomu. chociaż do
komiksu tego nie wracałem od paru lat, cieszę się iż mogę donieść, że moje
uczucia względem niego zupełnie się nie zmieniły.
”Starlight: Gwiezdny Blask” przedstawia nam historię Duke’a McQueena –
emerytowanego kosmonauty, który cztery dekady wcześniej przeżył niezwykła,
kosmiczną przygodę i uratował obcy świat przed tyranią. Po powrocie do domu
ożenił się, dorobił dwóch synów i łatki nieszkodliwego wariata, ponieważ
absolutnie nikt, włącznie z jego własną latoroślą, nie uwierzył w opowieści o Tantalusie.
Kilka tygodni po pogrzebie żony, na ogórku Duke’a ląduje obcy pojazd, z którego
wychodzi dwunastoletni chłopiec i prosi o pomoc. Planeta, którą niegdyś Duke
wyzwolił, ponownie potrzebuje jego pomocy. Jednak co może zdziałać
sześćdziesięcioletni mężczyzna, który najlepsze dni ma już dawno za sobą?
Generalnie nie jestem
jakimś wielkim fanem kina nowej przygody. Wielkoekranowy cykl ”Indiana Jones”
nie rzucił mnie na kolana, zaś ikoniczne ”Gwiezdne Wojny” owszem – podobały
się, jednakże nie na tyle, by żyć tym uniwersum i chłonąć każdy produkt z
charakterystycznym logiem na okładce, plakacie czy opakowaniu. Po prostu nie
jest to mój ulubiony gatunek, jednakże nic do niego nie mam i najzwyczajniej w
świecie staram się go unikać. Od czasu do czasu jednak trafiają w moje ręce
tego typu komiksy i chociaż od większości z nich najzwyczajniej w świecie się
odbijam (np. ”Five Ghost”), tak
jednak od każdej zasady są jakieś wyjątki. I takowym jest dla mnie właśnie komiks
”Starlight: Gwiezdny Blask”, przy lekturze którego bawiłem się
znakomicie.
Mark Millar dokonał
tutaj czegoś, co jeszcze kilka lat temu uważałem w jego wykonaniu za całkowicie
niemożliwe. Napisał on historię bez krzty zbędnej przesady, mającą fajny pomysł
na siebie i nie marnujący go po drodze, a przede wszystkim ze świetnie
prowadzonymi postaciami, które autentycznie da się lubić. Pierwszy rozdział
komiksu, który przede wszystkim ma umiejscowić tytułowego bohatera w konkretnym
miejscu i czasie, to błyskawicznie, ale zarazem bardzo poprawnie (noooo w
pewnym sensie, ponieważ generalnie jest tu smutno i przygnębiająco)
poprowadzona historia człowieka, któremu ciężko odnaleźć się w nowych dla
siebie realiach i dla którego uganianie się za rzezimieszkami i rozmaitymi
stworami było łatwiejsze, niż utrzymanie poprawnych relacji z synami.
Potem jednak rozpoczyna
się wielka przygoda i powrót Duke’a na Tantalus. Bardzo często Millerowi zdarza
się w takich momentach zaprzepaszczać ogromny potencjał tkwiący w jego
pomysłach i wrzucać do swoich dzieł kolejnych sekwencji, które mają być
bardziej ”epickie” od poprzednich – ogromne wybuchy, masa zniszczeń,
przekraczanie granic (w tym także jakiejkolwiek logiki) i powoli odchodzący w
niepamięć punkt wyjściowy. Tymczasem na łamach ”Starlight: Gwiezdny
Blask”
tego nie ma. Ok, jasne – Duke’owi przychodzi zmierzyć się z typowym dla
Millara, lekko przerysowanym przeciwnikiem, jakim jest tutaj złowrogi
Kingfisher, ale można spokojnie przymknąć na to oko. Komiks bowiem składa się z
sześciu dobrze rozplanowanych rozdziałów i Millerowi udaje się tak mocno
przykuć naszą uwagę, że na nieliczne co prawda, ale jednak pojawiające się
niedociągnięcia (takie jak nieuchronność pewnych bardzo mocno sygnalizowanych
wydarzeń) zwyczajnie można machnąć ręką. Duke i jego młody pomocnik Krish mają
w sobie na tyle dużo charyzmy i są tak dobrze prowadzeni, a wydarzenia wokół
nich wydają się być spójne i logiczne, więc lektura komiksu ”Starlight: Gwiezdny Blask” upływa bez kręcenia nosem. I raz jeszcze tutaj
podkreślę swój podziw dla Millara, ponieważ oryginalnie komiks ten ukazywał się
w momencie, gdy moja wiara w jego umiejętności spadła w zasadzie do zera.
Gorana Parlova możecie
kojarzyć z publikowanej przez Egmont serii ”Punisher MAX”. Dość charakterystyczny
styl Chorwata nie uległ zmianie pomimo diametralnie innego gatunku w jakim
osadzony jest ”Starlight: Gwiezdny Blask” i jeśli dotąd kogoś on
nie przekonał, to pewnie tutaj nie będzie inaczej. Mnie jednak jego stosunkowo
prosta, cienka kreska przypadła do gustu i chociaż nie powinniście nastawiać
się na graficzne fajerwerki, to i tak jest pod tym względem naprawdę nieźle. Artystę
dobrze wspiera krajanka – Ive Svorcina, której kolory fajnie uzupełniają prace
rysownika i w żaden sposób nie odciągają od nich uwagi.
Mucha Comics jak zwykle już
opublikowała tytuł ten w nieco większym niż standardowym formacie, oczywiście
dochodzi do tego twarda oprawa i kilka stron dodatków pod postacią galerii
okładek (jedna z nich jest autorstwa Roba Liefelda – czyste złoto :D ). Za
całość zapłacić trzeba okładkowo 69 złotych, lecz oczywiście nietrudno znaleźć
pozycję tę znacznie taniej. Czy warto? Zdecydowanie tak. Wśród komiksów
przygodowych, które nie aspirują do miana bycia czymś ponad to, ”Starlight: Gwiezdny Blask” zdecydowanie wyróżnia się na plus. Nie powinniście
się nawet zastanawiać.
-------------------------------------------------------------------
"Starlight: Gwiezdny Blask" do kupienia w sklepie Mucha Comics.
wyłapałem literówkę - przy opisie okładki Roba chyba miało być "czyste zło" :)
OdpowiedzUsuńNie, to nie literówka :)
Usuń