W
początkowych latach swojej działalności, wydawnictwo Image Comics wypuszczało
na rynek masę komiksowego szrotu. W zasadzie nawet lepiej byłoby napisać, że
zalewano nim rynek, ponieważ nakłady często były grubo przesadzone, dzięki
czemu dzisiaj zeszyty można dostać w absurdalnie niskich cenach, najczęściej
zresztą adekwatnych do jakości serwowanego dania. Oczywiście zdarzają się pewne
wyjątki – tak, spoglądam na ciebie, pierwszy numerze ”Youngblood” – lecz
jest ich niewiele. Podobnie jest w drugą stronę. Gdy zobaczyłem swego czasu na
Allegro kompletną miniserię ”Nine Volt” za, jeśli dobrze pamiętam,
dwanaście złotych, nie spodziewałem się niczego dobrego. Tymczasem lektura tych
czterech zeszycików okazała się być całkiem przyjemnym doświadczeniem, chociaż
oczywiście będącym bardzo daleko od doskonałości.
Autorami
miniserii są Cliff Son oraz Anthony Chun. Dla tego pierwszego, ”Nine Volt”
było pierwszym i zarazem ostatnim komiksem w dorobku, drugi z kolei zaliczył
parę mniejszych epizodów z Image i DC, po czym także zniknął z widoku. Można by
więc pomyśleć, że skoro obaj kariery nie zrobili, to ich największy (lub też
jedyny) projekt w dorobku jest totalnym kupsztalem. Z takim też nastawieniem
podchodziłem do lektury opublikowanego w 1997 roku przez studio Top Cow ”Nine
Volt” i zostałem przyjemnie zaskoczony.
Konstrukcja
scenariusza jest tak stworzona, że od razu rzuca się w oczy brak doświadczenia
Sona. Fabuła to bowiem zlepek mocno oklepanych już dwie dekady temu motywów.
Pojawia się trochę pretekstowe zawiązanie fabuły, postacie to niewielki zlepek
kompletnie niepasujących do siebie indywidualności, ale na korzyść Sona
przemawia to, że całość jest lekka i strawna.
Na Ziemi
rozbija się statek kosmiczny i szybko okazuje się, że katastrofę przeżył pewien
niezbyt przyjaźnie nastawiony do ludzi obcy. Rozmaite agencje ruszają jego
śladem, wśród nich także błyskotliwy i niepokorny Frank Holden. Mężczyzna
szybko przekonuje się, że zadanie nieco go przerasta i potrzebuje pomocy.
Niespodziewanie otrzymuje ją od konstruktora cyborgów, który uruchamia Digit.
Maszyna jednak cały czas zmaga się ze swoimi ludzkimi wspomnieniami. Co więcej,
schwytany przez nich kosmita – posturą przypominający skrzyżowanie buldożera z
czołgiem, ale w sumie sympatyczny Ragnar – okazuje się być po stronie
ludzkości, a prawdziwe zagrożenie czai się gdzie indziej. Tak zawiązuje się
bardzo nietypowy team-up, zaś kluczową rolę odegra tu także pewien lokalny
kaznodzieja.
Powyższy
akapit jednak nie mówi wszystkiego o miniserii ”Nine Volt”, ponieważ Cliff
Son napchał do komiksu jeszcze więcej wątków. Całość zamyka się w raptem
czterech zeszytach, więc można pomyśleć, iż jest to strasznie mało miejsca na
ogarnięcie się ze wszystkim, lecz scenarzysta zaskakująco nieźle sobie z tym
wszystkim poradził. To nie jest zajmująca i pochłaniająca bez reszty lektura,
lecz nie można twórcy skryptu zarzucić, że o którymś wątku z czasem zapomina
albo też traktuje go coraz bardziej po macoszemu. Spodobało mi się zwłaszcza
ukazywanie przeszłości Digit pod postacią ciągu niemych wspomnień, tworzących
historię, którą sami musimy sobie poskładać. Nic nie jest tu pokazane wprost,
scenarzysta nie prowadzi nas za rękę i w mojej ocenie całkowicie zdaje to
egzamin.
Miniseria
”Nine Volt” serwuje nam kilka logicznych absurdów, lecz mimo to twórcom
udaje się przedstawić je tak, by nam one nie przeszkadzały. Komiks zaczyna się
od wspomnianej już katastrofy statku kosmicznego i można pomyśleć, że pójdzie w
kierunku standardowego science-fiction z gatunku ludzie vs obcy, a tymczasem
już premierowy numer kończy się zawiązaniem egzotycznej drużyny złożonej z
człowieka, cyborga oraz kosmity. Z Digit ogólnie jest zabawna kwestia, ponieważ
po prostu dowiadujemy się, że z jedną z agencji rządowych współpracuje
naukowiec (oczywiście z adekwatnym nazwiskiem - Voltaire), który buduje sobie
roboty i jest to całkowicie normalna rzecz w tym świecie. Nie zostaje to
mocniej wytłumaczone, ale także zupełnie nie ma takiej potrzeby. Jest to bardzo
fajne, że pewne rzeczy ukazane na łamach ”Nine Volt” najnormalniej w
świecie akceptujemy jako coś całkowicie naturalnego. Nie podejrzewam Cliffa
Sona o celowe działanie na tym polu, lecz wyszło bardzo przyjemnie.
Oczywiście
”Nine Volt” ma swoje za uszami i jest tego całkiem sporo. To wszak
komiks z mrocznych lat dziewięćdziesiątych i powiela wiele wad tamtych czasów.
Najsłabszym ogniwem komiksu jest jego rysownik. Anthony Chun od początku do
samego końca nie radził sobie najlepiej. Cieszy fakt, że Digit nie biega w
komiksie półnaga z biustem rozmiaru D, ale to by było na tyle. Perspektywa
bardzo często leży i kwiczy, postacie niejednokrotnie albo unoszą się w
powietrzu albo też stoją na niewidzialnych platformach. Dynamiki nie ma tu za
grosz, zaś wszystkie postacie cierpią na ostry, permanentny szczękościsk.
Ciekawe jest to, że nawet kolorysta poległ na wielu płaszczyznach, a był nim
Richard Isanove, który raptem trzy lata później wspiął się na szczyt,
zachwycając czytelników swoimi pracami przy ”Wolverine: Origin”. ”Nine Volt”
graficznie nie jest niczym szczególnym.
O ile
dynamika między trójką głównych bohaterów miniserii została rozpisana naprawdę
przyzwoicie, tak Son zawalił kilka dialogów w sposób przezabawny. Zwłaszcza Ragnar
specjalizuje się w rzucaniu niezamierzenie przesadzonych, mocno pompatycznych tekstów,
które aż kłują w oczy. Niestety, trwa to przez praktycznie całą miniserię.
”Nine
Volt” to zamknięta historia. Twórcy zostawili co prawda małą furtkę dla
dalszych przygód stworzonych przez siebie bohaterów, lecz to nigdy nie
nastąpiło. Może to i lepiej? Lektura tych czterech zeszytów nie jest może
czymś, co odmieni Wasze życia, ale jako taki przyjemny akcyjniak z kilkoma
wyraźnymi zaletami sprawdza się nieźle. Oczywiście, o ile również uda się Wam
go złapać w atrakcyjnej cenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz