sobota, 9 czerwca 2018

Chew #9: Kurczę pieczone (John Layman/Rob Guillory)

Podobnie jak w przypadku każdej komiksowej ”telenoweli”, także i ”Chew” miewało spadki i wzrosty formy. Jeśli posiadacie wszystkie spośród dotychczasowych ośmiu odsłon, to z pewnością zauważyliście, że wydarzenia z części z nich spokojnie można było pominąć i cała historia na tym zbyt mocno nie traciła. Aż w końcu przychodzi taki tom jak ”Kurczę pieczone”, gdzie dzieje się tak dużo istotnych rzeczy, a autorzy wzbijają się przy tym na wyżyny swoich umiejętności, że tak naprawdę ciężko to ubrać w słowa. Ale spróbuję.

Przede wszystkim warto zaznaczyć, że już pierwsze strony dziewiątego tomu przynoszą sporą zmianę w życiu bohaterów serii i co prawda wydawnictwo Mucha Comics zaspoilerowało je na przykładowych stronach, to jednak mogliście ich nie widzieć, zatem nie zdradzę co to. Niemniej, w zupełnie nowych okolicznościach Tony Chu i jego bliscy muszą mierzyć się z kolejnymi kryminalnymi zagadkami. To znaczy tak jak, bo nasz główny bohater jest teraz gwiazdą swojego wydziału, więc szef Applebee nienawidzi go jeszcze mocniej i wysyła na najgorsze możliwe misje. Gdy więc Tony rozbija się po świecie goniąc przestępców, spisek skierowany przeciwko tajemniczemu wampirowi wchodzi w decydującą fazę. Ogromną rolę odegrają w niej zarówno Oliwka – córka głównego bohatera, jak i niezwyciężony kurczak Poyo. I nie wszyscy wyjdą z tego starcia cało.

Dziewiąty tom serii ”Chew” napisany został zgodnie z Hitchcockowską zasadą ”trzęsienia ziemi”. John Layman i Rob Guillory już w pierwszym rozdziale zrzucają na nas dwa dość zaskakujące zwroty akcji, by potem konsekwentnie podnosić ciśnienie, zaś w finale zrobić coś, co swego czasu zszokowało masę czytelników w USA i sądzę, że podobnie będzie także i w naszym kraju. I chociaż w stosunku do poprzednich dwóch-trzech tomów akcja szalenie przyspiesza, a główny wątek zaczyna wręcz galopować, to jednak nie możemy w żadnym momencie stwierdzić, by ”Chew” tym samym odeszło od tego, do czego przyzwyczajało nas od początkowych stron pierwszej odsłony. Jest więc i masa humorystycznych wstawek, a poziomu absurdu momentami wystrzeliwują w górę. Osobom, którym przypadł do gustu poziom i typ żartów prezentowanych na kartach serii, ten tom także pod tym względem się spodoba. Nie brakuje także kolejnych dziwacznych spraw z udziałem zupełnie nowych obdarowanych. Poznajemy więc następne persony z niezwykłymi, kulinarno-gastronomicznymi umiejętnościami i powiem Wam, że ciężko przy tym nie chylić głowy przed pomysłowością Laymana. Co prawda nie wszystko tutaj zagrało tak jak powinno, ale o tym wspomnę jeszcze nieco później.

Wróćmy do kolejnych plusów komiksu. Pomimo nagromadzenia wątków i bardzo szybkiemu popychaniu ich do przodu, nic na kartach ”Kurczę pieczone” nie wydaje się być dziełem przypadku i pozbawione dogłębnego przemyślenia. Layman nie stworzył tutaj przypadkowej zbitki scen, a konkretną fabułę, którą nie zawaham się nazwać jedną z lepszych spośród dotychczasowych odsłon tej serii. Wrażenie robi także utrzymanie jednostajnie dużego tempa, co z jednej strony sprawia, że komiks czyta się błyskawicznie, ale zarazem nie ma tutaj miejsc nawet trochę przynudzających. Intensywność tego tomu znakomicie wynagradza nam momenty, w których wątpiliśmy w to, czy fabuła zmierza do czegoś konkretnego.

No i wreszcie to, za co uwielbiam serię ”Chew” od samego początku – smaczki z drugiego planu. W tym tomie ponownie jest ich całe mnóstwo, na czele z parodiami filmów klasy B ze starciami potworów, przekręconych na wersję z udziałem Poyo. Oczywiście to tylko wierzchołek góry lodowej, ponieważ jak zwykle jest tego znacznie, znacznie więcej i praktycznie na każdej stronie możemy znaleźć liczne easter egii, a to pod postacią napisów na murach i ścianach, a to zaskoczy nas pojawienie się znajomych twarzy, czy wreszcie przeniesienie elementów lub i całych sekwencji ze znanych filmów oraz seriali. Lektura ”Chew” jak zwykle szybko zmienia się w zabawę przypominającą nieco szukanie Wally’ego i uwierzcie mi, każdy znaleziony smaczek poprawi Wam humor.

Skoro już o Poyo wspomniałem, dziewiąty tom ”Chew” jest nieco obszerniejszy od poprzednich, ponieważ zawiera dodatkowo specjalny zeszyt poświęcony tylko i wyłącznie walecznemu kurczakowi. Powiedzmy o nim tylko tyle, pół-żartem pół-serio, że stanowi świetny wstęp do ”I Hale Fairyland”, które niedawno zapowiedziało wydawnictwo Non Stop Comics. Poyo w baśniowym wydaniu? To musiało się udać.

Czy jednak wszystko co znalazłem na kartach ”Kurczę pieczone” mi się podobało? Nie. Niestety pewne zastrzeżenia mam do tłumaczenia, za które jak zwykle odpowiadał Robert Lipski. O ile większość komiksu to dobra robota w jego wykonaniu, tak kolejny już raz nie przekonują mnie proponowane tłumaczenia nazw zdolności ”obdarowanych”. O ile są one zgodne z tym, co potrafią ci bohaterowie, to jednak wydają się coraz mocniej przekombinowane i przez to brzmią nienaturalnie. Taki ”cybopata” czy też mój personalny ulubieniec, a więc ”wjedzący” brzmią lekko i znacznie lepiej niż chociażby pojawiający się w omawianej odsłonie ”rybomądrogłów”. Oczywiście jest to tylko niewielki minusie, który szybko niknie gdzieś obok całej masy zalet.

O rysunkach Roba Guillory’ego pisałem już niejednokrotnie i tutaj w zasadzie nie mam nic nowego do dodania. Nieprzekonanym ten tom opinii nie zmieni, zaś osoby lubiące rysunki tegoż artysty z pewnością nie rozczarują się tym, co zaprezentował na łamach dziewiątego tomu ”Chew”.

Jak dla mnie komiks ten to jedna z dwóch najlepszych odsłon tego cyklu i nie skłamię twierdząc, że ubawiłem się jak prosiak w błocie. Trzy czwarte serii już za nami i nie mogę doczekać się tego, aż Mucha Comics sięgnie po finałowe trzy odsłony.
                                
-------------------------------------------------------------------------------------
                                                      
"Chew #9: Kurczę pieczone" wkrótce będzie do kupienia w sklepie Mucha Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz