Chyba każde z nas ma swoje komiksowe
”guilty pleasure”, a więc jakiś tytuł, który obiektywnie jest beznadziejny, ale
nas z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu cieszy. U mnie jest takich
kilka, o czym zresztą niejednokrotnie pisałem na blogu w ramach rubryki ”Z
archiwum Image”. Nigdy nie było mi szkoda pieniędzy (co prawda, najczęściej i
tak niewielkich) na to, by zobaczyć co ten nasz mistrzunio Rob Liefeld potrafił
nawymyślać w latach dziewięćdziesiątych. Chyba też ze dwa razy już brałem
”rozwód” z serią ”Savage Dragon”, a
teraz znowu rozważam powrót do czytania przy okazji jubileuszowego numeru. Nie
pamiętam czy był to rok 2000 czy 2001, Internet podpowiada, że ten drugi, lecz
właśnie wtedy upadający TM-Semic, wówczas już pod nazwą Fun Media, zaprezentował
czytelnikom komiks, w którym dwoje bohaterów z Image Comics tłuką się z
Alienami i Predatorami. I chociaż wówczas powody były… mało godne naśladowania,
to jednak od tego czasu ta cholerna Witchblade mi utkwiła w głowie na tyle
mocno, by tom zbierający 25 zeszytów czystego paździerza kupić bez wahania.
No bo nie ma co ukrywać. Dla
zafascynowanego amerykańskimi komiksami trzynastolatka, któremu już ewidentnie
zaczynały buzować hormony, widok praktycznie gołej laski tłukącej złych gości
musiał niejako utkwić w pamięci. Jasne, nastoletni chłopcy zaczytujący się w
Semicach mieli swoje ”crushe” pod postacią Psylocke z X-Men w wykonaniu Jima
Lee czy też Mary Jane w wersji… w zasadzie dowolnej. Ja z kolei widzą Sarę
Pezzini zdumiałem się, że tak w ogóle można, a później w tej mojej nastoletniej
głowie utkwił widok tej wijącej się, prężącej, bardzo hojnie obdarowanej i
biegającej w zasadzie nago bohaterki na tyle mocno, że do tematu wróciłem kilka
lat później, gdy miałem już jako taki dostęp do Internetu. Był to rok 2004 i
Mandragora wydała kilka zeszytów cyklu ”The
Darkness”, w tym także te, składające się na crossover pomiędzy tym tytułem
i serią ”Witchblade”. Pokopałem
nieco głębiej, dowiedziałem się iż w USA seria cały czas wychodzi, ma już
kilkadziesiąt numerów, a na okładkach poszczególnych zeszytów artyści
prześcigali się w tym, który z nich ”ubierze” Sarę w jak najmniejszą ilość
czegokolwiek. Jakoś udało się zebrać na Allegro kilka zeszytów, a jeszcze kilka
lat później, gdy człowiek nie opierał się już jedynie na kieszonkowym od
rodziców, pojawiły się w moich łapach pierwsze trejdy. Z jednej strony, były to
opowieści z początków kariery detektyw Pezzini, zaś z drugiej – rzeczy z runu
Rona Marza, który samodzielnie wyniósł niemal całe uniwersum Top Cow na taki
poziom, że czytało się to bez wstydu. A no właśnie, wówczas te starsze
opowieści o Witchblade jawiły mi się już jako, delikatnie mówiąc, słabe. Ale
przy tym tak przezabawnie złe, że chciałem więcej. Niestety, cykl ”Witchblade Origins” został w USA szybko
skasowany i jeszcze do niedawna, nie znałem tak naprawdę całości losów tej
postaci. To oczywiście zmieniło Humble Bundle, które kilka miesięcy temu
wypuściło za kilkanaście dolców paczkę z kompletną, pierwszą serią. Ojejku,
ależ oczy bolały, mózg cierpiał, a szczęka drętwiała od głupkowatego uśmiechu,
jaki przez długi czas miałem na gębie. Ta seria na samym początku była po
prostu straszliwie, okrutnie zła. Nic zatem dziwnego, że gdy zapowiedziano
wydanie ”The Complete Witchblade” na
papierze, wersję w miękkiej oprawie zamówiłem szybciutko. Logika zawsze w
takich momentach przegrywa ;)
Tak w skrócie – komiks opowiada o detektyw Sarze Pezzini, która jest świetna w tym co robi. Poznajemy ją w momencie, gdy w stroju… nie do końca odpowiadającemu wykonywanemu zawodowi, rozbija ona szajkę przestępców. Tyle tylko, że nie robi tego do końca w myśl przepisów, bo wiecie – taka z niej twardzielka. Przy okazji wpada na trop większej afery, która prowadzi ją na przyjęcie organizowane przez niejakiego Kennetha Ironsa. Kilka dziwnych splotów okoliczności dalej, zostaje ona nową właścicielką potężnego artefaktu – rękawicy Witchblade, która daje jej nadludzkie moce. Irons oczywiście chce ją odzyskać, a po drodze wpadamy na japońską mafię, włoską mafię, irlandzką mafię, super-morderców, stwory z innego świata, genetycznie modyfikowanych żołnierzy i w końcu samego Jackiego Estacado, znanego jako The Darkness. Przy okazji jest też kilka wątków pobocznych, na czele z ambitnym i trochę nieokrzesanym partnerem Sary, jej nierozsądną siostrą czy tajemnicą śmierci jej ojca, również gliniarza.
Jak to miało miejsce w przypadku większości własności intelektualnych studia Top Cow z tamtego czasu, za kreację postaci Witchblade odpowiadał Marc Silvestri. Co ciekawe jednak, praktycznie nie przyłożył on ręki do zawartości niniejszej pozycji, ponieważ na stołkach scenarzystów rozsiedli się David Wohl oraz Christina Z, zaś za rysunki w głównej serii odpowiedzialny jest Michael Turner. Jeśli nazwiska, tudzież pseudonimy skrybów nic Wam nie mówią, to nie ma w tym żadnego przypadku. Oboje bowiem zaczęli oraz w zasadzie skończyli swoje scenariuszowe kariery na studiu Top Cow (jeśli wierzyć informacjom z sieci, Wohl obecnie robi za edytora w DC Comics), zapisując na swoim koncie totalnie nijakie i momentami okrutnie (acz niezamierzenie) zabawne wtopy. Zawartość pierwszego tomu ”The Complete Witchblade” zdominowana jest przez opisy. Ale takie ciosane siekierą. W dodatku tępą. Wohl i Z, być może zresztą z polecenia samego Silvestriego, dwoili się i troili tutaj nad tym, by praktycznie każda scena była zdominowana przez cudownie siermiężne słowa, które nieraz nie mają kompletnie żadnego znaczenia. Podam taki przykład. Jeden z zeszytów zaczyna się od sceny wyścigu motocyklowego, gdzie scenarzyści w pięknych słowach przedstawiają nam jednego z kierowców. Poznajemy jego imię, nazwisko, marzenia, przemyślenia, siłę pasji, no dosłownie wszystko. Padają cudowne słowa w stylu (tłumaczenie własne) ”nikt nie wie jak wyglądają jego oczy za hełmem, ani jak smakuje pot wylewany litrami. On jednak chciałby, by ktoś wreszcie zrozumiał, co w zasadzie czuje”. Tyle tylko, że dwie strony dalej osoba ta wbija się motocyklem w ścianę, ginie i później ani razu nie zostaje nawet wspomniana, a całość miała pokazać, jak niebezpieczne jest zadawanie się z japońską mafią (wyścig był ustawiony). I uwierzcie mi, przebijanie się przez ponad 600 stron takich opisów to jakiś kosmos w dziedzinie masochizmu. Dialogi wcale nie są dużo lepsze. Swoją wydumaną pompatycznością mogłyby miejscami śmiało rywalizować z przemówieniami Erica Stephensona. Rozwój postaci? Bez żartów. Doskonałym przykładem jest partner Sary, niejaki Jake, który w początkowych dwóch-trzech zeszytach jest klasyczną zawalidrogą, by po kilkudziesięciu stronach, ot tak, zmienić się w prujący przed siebie czołg.
Rysunki to osobna kategoria absurdu. ”The Complete Witchblade vol. 1” zawiera 19 początkowych zeszytów przygód Sary Pezzini (i nie tylko) i każdy z nich zilustrował Michael Turner. Facet, jakiś czas temu zmarł, lecz jego prace i dziedzictwo funkcjonuje do dziś pod postacią wydawnictwa Aspen Comics. Jednocześnie jest to gość, którego fenomenu nigdy nie umiałem zrozumieć, bo jak dla mnie, jedyne w czym się wyróżniał, to konsekwentny brak umiejętności rysowania ust. Oczywiście nikogo szczególnie nie zdziwi, że niniejszy komiks to taka swoista kwintesencja lat dziewięćdziesiątych w komiksie rodem z USA. Faceci wyglądają jak krzyżówka terminatora z wozem pancernym i czasem nawet nie różnią się od siebie wyglądem (Ian Nottingham i Jackie Estacado są praktycznie identyczni. Dlaczego? No bo tak wyszło), kobiety zaś bez wyjątku mają figurę wieszaka na ubrania, tu i ówdzie zalanego silikonem. To samo dotyczy się rozdziałów z miniserii ”Tales of the Witchblade”, gdzie szkicami zajmują się, między innymi, znani do dziś David Finch czy Tony Daniel. Zresztą o pierwszym rozdziale pisałem swego czasu w ”Z archiwum Image” (KLIK).
Ciekawostka: jest w tym tomie taki fragment, gdy Sara przychodzi gdzieś w spodniach z dziurami na nogawkach i jest wyśmiana za bezguście modowe. Tymczasem 25 lat później… ;)
O jakości wydania napiszę tylko tyle, że Top Cow ewidentnie dało ciała z jedną rzeczą. W zapowiedziach widać bowiem, że grzbiety ”The Complete Witchblade” mają tworzyć panoramkę z rysunkiem Stjepana Sejica. Tymczasem dostajemy tutaj coś, co ani nie jest narysowane przez Chorwata, ani tym bardziej nie zapowiada się na fragment jakiejś większej ilustracji. Nie żeby mi to robiło jakąś różnicę, ale wolę wspomnieć z kronikarskiego obowiązku. Cena okładkowa tego tomu to niecałe trzydzieści dolców.
Nawet nie mam zamiaru namawiać Was do kupna tego komiksu. Żeby chcieć z własnej, nieprzymuszonej woli chcieć kupić taki paździerz, trzeba po prostu mieć to skatalogowane jako wspomniane na samym początku ”guilty pleasure”.
"The Complete Witchblade vol. 1" w wersji TP do kupienia na ATOM Comics.
Tak w skrócie – komiks opowiada o detektyw Sarze Pezzini, która jest świetna w tym co robi. Poznajemy ją w momencie, gdy w stroju… nie do końca odpowiadającemu wykonywanemu zawodowi, rozbija ona szajkę przestępców. Tyle tylko, że nie robi tego do końca w myśl przepisów, bo wiecie – taka z niej twardzielka. Przy okazji wpada na trop większej afery, która prowadzi ją na przyjęcie organizowane przez niejakiego Kennetha Ironsa. Kilka dziwnych splotów okoliczności dalej, zostaje ona nową właścicielką potężnego artefaktu – rękawicy Witchblade, która daje jej nadludzkie moce. Irons oczywiście chce ją odzyskać, a po drodze wpadamy na japońską mafię, włoską mafię, irlandzką mafię, super-morderców, stwory z innego świata, genetycznie modyfikowanych żołnierzy i w końcu samego Jackiego Estacado, znanego jako The Darkness. Przy okazji jest też kilka wątków pobocznych, na czele z ambitnym i trochę nieokrzesanym partnerem Sary, jej nierozsądną siostrą czy tajemnicą śmierci jej ojca, również gliniarza.
Jak to miało miejsce w przypadku większości własności intelektualnych studia Top Cow z tamtego czasu, za kreację postaci Witchblade odpowiadał Marc Silvestri. Co ciekawe jednak, praktycznie nie przyłożył on ręki do zawartości niniejszej pozycji, ponieważ na stołkach scenarzystów rozsiedli się David Wohl oraz Christina Z, zaś za rysunki w głównej serii odpowiedzialny jest Michael Turner. Jeśli nazwiska, tudzież pseudonimy skrybów nic Wam nie mówią, to nie ma w tym żadnego przypadku. Oboje bowiem zaczęli oraz w zasadzie skończyli swoje scenariuszowe kariery na studiu Top Cow (jeśli wierzyć informacjom z sieci, Wohl obecnie robi za edytora w DC Comics), zapisując na swoim koncie totalnie nijakie i momentami okrutnie (acz niezamierzenie) zabawne wtopy. Zawartość pierwszego tomu ”The Complete Witchblade” zdominowana jest przez opisy. Ale takie ciosane siekierą. W dodatku tępą. Wohl i Z, być może zresztą z polecenia samego Silvestriego, dwoili się i troili tutaj nad tym, by praktycznie każda scena była zdominowana przez cudownie siermiężne słowa, które nieraz nie mają kompletnie żadnego znaczenia. Podam taki przykład. Jeden z zeszytów zaczyna się od sceny wyścigu motocyklowego, gdzie scenarzyści w pięknych słowach przedstawiają nam jednego z kierowców. Poznajemy jego imię, nazwisko, marzenia, przemyślenia, siłę pasji, no dosłownie wszystko. Padają cudowne słowa w stylu (tłumaczenie własne) ”nikt nie wie jak wyglądają jego oczy za hełmem, ani jak smakuje pot wylewany litrami. On jednak chciałby, by ktoś wreszcie zrozumiał, co w zasadzie czuje”. Tyle tylko, że dwie strony dalej osoba ta wbija się motocyklem w ścianę, ginie i później ani razu nie zostaje nawet wspomniana, a całość miała pokazać, jak niebezpieczne jest zadawanie się z japońską mafią (wyścig był ustawiony). I uwierzcie mi, przebijanie się przez ponad 600 stron takich opisów to jakiś kosmos w dziedzinie masochizmu. Dialogi wcale nie są dużo lepsze. Swoją wydumaną pompatycznością mogłyby miejscami śmiało rywalizować z przemówieniami Erica Stephensona. Rozwój postaci? Bez żartów. Doskonałym przykładem jest partner Sary, niejaki Jake, który w początkowych dwóch-trzech zeszytach jest klasyczną zawalidrogą, by po kilkudziesięciu stronach, ot tak, zmienić się w prujący przed siebie czołg.
Rysunki to osobna kategoria absurdu. ”The Complete Witchblade vol. 1” zawiera 19 początkowych zeszytów przygód Sary Pezzini (i nie tylko) i każdy z nich zilustrował Michael Turner. Facet, jakiś czas temu zmarł, lecz jego prace i dziedzictwo funkcjonuje do dziś pod postacią wydawnictwa Aspen Comics. Jednocześnie jest to gość, którego fenomenu nigdy nie umiałem zrozumieć, bo jak dla mnie, jedyne w czym się wyróżniał, to konsekwentny brak umiejętności rysowania ust. Oczywiście nikogo szczególnie nie zdziwi, że niniejszy komiks to taka swoista kwintesencja lat dziewięćdziesiątych w komiksie rodem z USA. Faceci wyglądają jak krzyżówka terminatora z wozem pancernym i czasem nawet nie różnią się od siebie wyglądem (Ian Nottingham i Jackie Estacado są praktycznie identyczni. Dlaczego? No bo tak wyszło), kobiety zaś bez wyjątku mają figurę wieszaka na ubrania, tu i ówdzie zalanego silikonem. To samo dotyczy się rozdziałów z miniserii ”Tales of the Witchblade”, gdzie szkicami zajmują się, między innymi, znani do dziś David Finch czy Tony Daniel. Zresztą o pierwszym rozdziale pisałem swego czasu w ”Z archiwum Image” (KLIK).
Ciekawostka: jest w tym tomie taki fragment, gdy Sara przychodzi gdzieś w spodniach z dziurami na nogawkach i jest wyśmiana za bezguście modowe. Tymczasem 25 lat później… ;)
O jakości wydania napiszę tylko tyle, że Top Cow ewidentnie dało ciała z jedną rzeczą. W zapowiedziach widać bowiem, że grzbiety ”The Complete Witchblade” mają tworzyć panoramkę z rysunkiem Stjepana Sejica. Tymczasem dostajemy tutaj coś, co ani nie jest narysowane przez Chorwata, ani tym bardziej nie zapowiada się na fragment jakiejś większej ilustracji. Nie żeby mi to robiło jakąś różnicę, ale wolę wspomnieć z kronikarskiego obowiązku. Cena okładkowa tego tomu to niecałe trzydzieści dolców.
Nawet nie mam zamiaru namawiać Was do kupna tego komiksu. Żeby chcieć z własnej, nieprzymuszonej woli chcieć kupić taki paździerz, trzeba po prostu mieć to skatalogowane jako wspomniane na samym początku ”guilty pleasure”.
"The Complete Witchblade vol. 1" w wersji TP do kupienia na ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz