Przy recenzji każdego kolejnego tomu
”Farmhand” czuję się w obowiązku
przypomnieć, że strasznie lubię nietypową kreskę Roba Guillory’ego. Jest to dla
mnie o tyle ciekawe, że już chociażby taki poruszający się w stosunkowo
podobnych klimatach artystycznych Humberto Ramos (znany z licznych komiksów z
Marvela) nigdy nie potrafił mnie do siebie przekonać. Co więcej, seria ”Chew” swego czasu strasznie przypadła
mi do gustu i gdy tylko pojawiła się zapowiedź serii ”Farmhand”, to z miejsca trafiła ona na listę tytułów do kupowania w
trejdach. Tak w ciemno, bo chociaż nie wiedziałem jak Guillory poradzi sobie
jako scenarzysta, to jednak dla samych rysunków uznałem, iż warto. No i seria,
jak to się mówi, ”zagryzła” – twórca szybko sprzedał prawa do ekranizacji,
sprzedaż dopisała, a ja po lekturze trzeciego tomu mam nieodparte wrażenie, że
tu miał być finał. Tyle tylko, że go najzwyczajniej w świecie nie ma.
Jedidiah Jenkins lata temu wymyślił
sposób na to, by hodować naturalne zamienniki ludzkich organów i części ciała. Jego
rewolucyjny wynalazek uratował życie oraz przywrócił sprawność wielu osobom.
Czas jednak pokazuje, że nie wszystko w tym eksperymencie poszło tak, jak
powinno. Dziś Freetown wstrząsa seria dziwacznych wypadków, syn Jedidiaha
również jest zarażony tajemną przypadłością, a za wszystkim wydaje się stać
tajemnicza Monica. Jej powiązania ze starszym Jenkinsem lada chwila wyjdą na
światło dzienne, co tylko skomplikuje i tak już niełatwą sytuację we Freetown.
Wyjaśnię może o co chodziło mi w
finałem serii w pierwszym akapicie. Widzicie, w tym tomie ”Farmhand” Rob Guillory robi co może, by doprowadzić do starcie
pomiędzy Jedidiahem i sygnalizowaną i stylizowaną od samego początku na główną
złą Monicą. I robi to w taki sposób, jakbyśmy mieli otrzymać tym samym finał
komiksu, ponieważ przez jakiś czas wydaje się, że po drodze nie zostanie ani
jeden nierozwiązany wątek. Tyle tylko, że gdy ta dwójka koniec końców staje ze
sobą twarzą w twarz, nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Ot, trochę pomachania
szabelką, wymiana ”uprzejmości” i wszyscy rozchodzimy się w swoje strony, a tom
kończy się kilkoma cliffhangerami. Oczywiście te wspomniane wcześniej wątki,
które ewidentnie przez większość lektury parły przed siebie ku własnym
zakończeniom, finalnie rozwiązane nie zostają. Trudno mi zatem nie odnieść
wrażenia, że jest to swoista reakcja na większy sukces serii, niż Guillory mógł
się spodziewać. Jak już wspomniałem, poziom sprzedaży jest zadowalający, prawa
do ekranizacji sprzedane i jeśli wierzyć słowom Johna Laymana, Guillory mocno
pracuje nad scenariuszem serialu. Może się więc mocniej w głowie zakręcić.
Jestem jednak przekonany, że gdyby za scenariusz komiksowego ”Farmhand” odpowiadał ktoś z większym doświadczeniem,
mój odbiór tego tomu byłby nieco inny.
Niemniej nie chciałbym, abyście
pomyśleli, iż po dwóch całkiem udanych tomach, ten szura swoim poziomem o dno. Tak
absolutnie nie jest i niezmiennie doceniam pomysłowość twórcy. Tylko w tym
tomie pojawiają się dwa wątki skupione wokół postaci, które przewijały się już
na kartach ”Farmhand” i w obu
przypadkach udało się bardzo zgrabnie wpleść to w bieżące wydarzenia. Guillory
także niezmiennie dobrze balansuje klimat komiksu – porównując tytuł ten do ”Chew”, można śmiało powiedzieć, że jest
zdecydowanie bardziej poważny i mroczny, ale nie brakuje tu humorystycznych
wstawek, które nie wybijają z rytmu. Oczywiście nie jest to jakieś
scenariuszowe mistrzostwo świata, ale mówiąc wprost – wielu rysowników, którzy
chcą także i pisać mogliby się uczyć od Guillory’ego.
Rysunkowo w ”Farmhand” nic się nie zmienia – to cały czas dokładnie ten sam Rob
Guillory, którego prace mogliśmy czytać na łamach ”Chew”. Oznacza to mocno kreskówkową oprawę graficzną z licznymi
żarcikami i easter-eggami w tle. Jak zwykle było dla mnie niemałą zabawą
doszukiwanie się żarcików i chyba moim ulubionym z tego tomu był billboard z
reklamą firmy prawniczej o nazwie ”Pozwijmy kogoś”. Oczywiście jest tu tego
znacznie, znacznie więcej. Pokręcić za to nosem można na kolorystów tego tomu,
których na przestrzeni pięciu rozdziałów przewinęło się aż trzech i to po
prostu widać. Rzuca się to w oczy zwłaszcza w przypadku trzeciego z zawartych w
tomie zeszytów, które kolorował Jeremy Treece i zaproponował zupełnie inną
paletę kolorów od swojego poprzednika – Taylora Wellsa. Gdy potem na fotel
kolorysty wskakuje Rico Renzi, kolory wracają do normy. Jednakże taka
niekonsekwencja to minus niniejszego komiksu.
Wydania zbiorcze ”Farmhand” nie posiadają zbyt wielu
dodatków. Znajdziemy tu raptem cztery jednoplanszówki z serii ”Freetown Funnies”,
za które odpowiada Burt Durand i nic ponadto. Komiks jest więc standardowym
tradem w cenie okładkowej wynoszącej siedemnaście dolców. ALE! W momencie gdy
piszę te słowa trwa sroga promocja w sklepie ATOM Comics i tytuł ten może być
Wasz za nieco ponad trzy dyszki. Ja ze swojej strony niezmiennie polecam.
"Farmhand vol. 3: Roots of All Evil" do kupienia w sklepie ATOM Comics (bierzcie póki jest promocja)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz