wtorek, 7 lipca 2020

Z archiwum Image #78 - Weapon Zero

Studio Top Cow na początku swojego istnienia miało jeden projekt sztandarowy i było to oczywiście ”Cyber Force” Marca Silvestriego. Dopiero później do głosu doszły takie marki jak ”Witchblade” czy ”The Darkness”, z którymi studio to po dziś dzień jest zdecydowanie najmocniej kojarzone. Jasne, dorzućmy jeszcze do tego ówczesną inkarnację ”Tomb Raider”. Ale jednak oprócz tych czterech wymienionych serii, no i może jeszcze ”Rising Stars” Straczynskiego, Top Cow w szalonych latach dziewięćdziesiątych praktycznie nie wydało na świat niczego, co dałoby radę utrzymać się na rynku dłużej, niż przez kilka miesięcy. Takim swoistym, chlubnym wyjątkiem (i chyba jednym z raptem… dwóch) okazała się miniseria ”Weapon Zero”, która spodobała się czytelnikom na tyle mocno, że doczekała się liczącej piętnaście numerów kontynuacji. I właśnie o niej, chociaż pierwszy numer gdzieś mi się kurde zapodział, dzisiaj co nieco Wam napiszę.
     
Jak w zasadzie wszystko, co wychodziło wówczas ze znaczkiem Top Cow na okładce, tak i do ”Weapon Zero” jakieś swoje trzy grosze musiał dorzucić Marc Silvestrii. W komiksie widnieje on jako twórca postaci, lecz do samem miniserii już palca praktycznie nie przyłożył, ponieważ za scenariusz w całości to dzieło Waltera Simonsona. Nie do końca wiadomo z kolei, jaka była rola Joe Beniteza w powstaniu marki, ponieważ raz jest on wymieniany jako współautor, raz nie. Serio, miniseria ma pięć odsłon i rysownik ten tylko w dwóch wspomniany jest jako ”co-creator”. Żeby było jeszcze zabawniej, są to numery trzy i pięć. To znaczy, tak jakby…

Bo widzicie, to wciąż pozycja z hardych lat dziewięćdziesiątych, więc obowiązkowo trzeba było wymyślić coś, co na tle innych EKKKKKSTREMALNYCH komiksów wyróżni start ”Weapon Zero”. No i ktoś mądry wpadł na pomysł, by zamiast nudnej, tradycyjnej numeracji w owej miniserii zastosować odliczanie. I tak oto ten pierwszy-pierwszy oraz rozpoczynający całą fabułę zeszyt ma na okładce oznaczenie ”T-4”, kolejny ”T-3” i tak dalej, zaś tytuł ten dobiega do końca, pewnie już się domyślacie, wraz z numerem ”0”. Ekstremalnie pyszny pomysł, zwłaszcza w czasach, gdy Internet dopiero raczkował i większość fanów mogła zwyczajnie nie mieć pojęcia, że ktoś wymyślił coś tak nietypowego. Na szczęście ktoś w studiach Top Cow prawdopodobnie zasugerował Silvestriemu i spółce, że byłoby niegłupio dodać na okładkach dodatkową informację o tym, że takie ”T-4” to jednak pierwszy numer, a nie ostatni. I tak właśnie doklejono, dość niezgrabnie zresztą, odpowiednie adnotacje tuż nad logiem.

No dobra, ale w zasadzie o czym jest ”Weapon Zero”? Otóż na Ziemi wykryto dziwne odczyty energii po ciemnej stronie Księżyca i wysłano tam ekipę, która ma zbadać sprawę. Kosmonauci znajdują na miejscu ukrytą od wieków bazę kosmitów o nazwie T’ssri. Dwoje z nich ginie na miejscu, lecz jednemu z nich – Tysonowi Stone – udaje się wrócić na Ziemię, lecz przy okazji dał się on zainfekować obcej technologii. I teraz leci najlepsze. Po powrocie do domu, Stone przekonuje się, że jego żona tak naprawdę jest kosmitką, która zawsze wierzyła, iż to on odkryje istnienie T’ssri. Iks de. Chce ona go szkolić w walce, ale sama jest tak mocarna, że gdy na podwórku pojawia się pierwszy lepszy kosmita, ta ginie po paru strzałach. Iks de do kwadratu. Co więcej, T’ssri budzą się ponownie do życia i dowiadujemy się, że tak naprawdę są to zmutowani ludzie, porywani przez jeszcze innych kosmitów tysiące lat temu. Wśród nich jest jednak trójka nastolatków – Jamie, Valaria i Kikuyo (oraz jej pies, bo dlaczego nie?), którzy co prawda zostali T’ssri, ale z jakiegoś powodu zachowali wspomnienia ze swojego życia. Jak zapewne nietrudno się domyślić, to właśnie ta trójka połączy wkrótce siły z Tysonem i stworzy tytułową ekipę kosmo-techno-superbohaterów.

A, przepraszam. Czwórka, bo pies też zyskuje supermoce. 
Weapon Zero” to najlepszy... a nie, moment - jeden z wielu dowodów na to, że w Image Comics nazwisko inne, niż któregoś z ojców-założycieli tak naprawdę nie grało roli, bo koniec końców i tak trzeba było pisać pod dyktando. Walter Simonson to wszak facet, który przez wiele lat kariery napisał dla Marvela i DC sporo niegłupich komiksów, spośród których chyba najlepiej kojarzony jest jego run w ”Thorze”, chociaż ja miło także wspominam jego udział przy ”Vigilante” dla DC oraz ”X-Factor” z Marvela. I tak jakoś przykro robi się na serduszku, gdy czyta się tak słabo napisany komiks. Mamy tutaj totalnie wszystko, z czym kojarzą się komiksy z tego okresu, na czele z zawiązaniem akcji tak głupim, że nawet but poczułby się obrażony, gdyby posądzono go o napisanie takiego potworka. Umiem sobie wyobrazić, że twórca ten siedział w swoim domu i cierpiał pisząc kolejne scenariusze, ale potem spoglądał na sumę na czeku, zaciskał zęby i jechał dalej z tym koksem. Ogólnie bardzo często pisząc kolejne odsłony tej rubryki, zastanawiam się nad tym, jak duże stężenie dragów i alkoholu musiało panować w siedzibie Image Comics, że totalnie nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie smutne crapy puszczają do sklepów. Bo że publika łyknie każde gówno, jest wiadome nie od dziś. Wystarczy tylko spojrzeć na to, jaką popularnością cieszy się komiksowy ”Deadpool” w Polsce.

Rysunkowo również najntisy pełną gębą. I to nawet tak w wersji nieco podkręconej, bo przypomnę, że znaczna część obsady to nastolatki, a mimo to Kikuyo (która notabene, z czasem okazuje się być szesnastowieczną następczynią tronu w Japonii, no bo czemu nie?) posiada zbroję, a raczej ”zbroję”, która składa się ze stanika, stringów, butów i pazurów. Zresztą widać to na obu zdjęcia w niniejszym poście W pewnym momencie miniserii przyjmuje ona pseudonim Slice (jakby ktoś potrzebował: ”Plasterek”), noooo bo wiecie, ona tymi pazurami SIEKA, hehehe, beczunia.

Swoją drogą tłumacz tego komiksu w Polsce miałby niemałą zabawę. Wszak ekipę ”Weapon Zero” tworzą: Artyleria, Plasterek, Pięść, Lewiatan oraz Janus (bez z, ale zawsze można "przypadeczkiem" dodać).

Ja ze swojej strony totalnie polecam. Mam całą miniserię oraz siedem z piętnastu zeszytów serii ongoing, która wyszła nieco później. Całość jest tak przaśnie zabawna, że naprawdę warto wydać te parę złotych (jeśli gdzieś znajdziecie zeszyty), by się solidnie pośmiać.

1 komentarz:

  1. Oj, poczytałbym. Dla mnie ten Image z lat 90-tych to wspomnienie niedostępnego komiksowego "luksusu". Trochę jak klocki lego w PRL :) Nam dane było zakosztować (z opóźnieniem) wtedy tylko Wild C.A.T.S. i Spawna, jednak to właśnie te niedostępne exteme-alne serie budziły pożądanie takiego młodego geeka, jakim wtedy byłem.

    OdpowiedzUsuń