Studio Top Cow na początku swojego
istnienia miało jeden projekt sztandarowy i było to oczywiście ”Cyber Force” Marca Silvestriego.
Dopiero później do głosu doszły takie marki jak ”Witchblade” czy ”The
Darkness”, z którymi studio to po dziś dzień jest zdecydowanie najmocniej
kojarzone. Jasne, dorzućmy jeszcze do tego ówczesną inkarnację ”Tomb Raider”. Ale jednak oprócz tych
czterech wymienionych serii, no i może jeszcze ”Rising Stars” Straczynskiego, Top Cow w szalonych latach
dziewięćdziesiątych praktycznie nie wydało na świat niczego, co dałoby radę
utrzymać się na rynku dłużej, niż przez kilka miesięcy. Takim swoistym,
chlubnym wyjątkiem (i chyba jednym z raptem… dwóch) okazała się miniseria ”Weapon Zero”, która spodobała się
czytelnikom na tyle mocno, że doczekała się liczącej piętnaście numerów
kontynuacji. I właśnie o niej, chociaż pierwszy numer gdzieś mi się kurde
zapodział, dzisiaj co nieco Wam napiszę.
Jak w zasadzie wszystko, co
wychodziło wówczas ze znaczkiem Top Cow na okładce, tak i do ”Weapon Zero” jakieś swoje trzy grosze
musiał dorzucić Marc Silvestrii. W komiksie widnieje on jako twórca postaci,
lecz do samem miniserii już palca praktycznie nie przyłożył, ponieważ za
scenariusz w całości to dzieło Waltera Simonsona. Nie do końca wiadomo z kolei,
jaka była rola Joe Beniteza w powstaniu marki, ponieważ raz jest on wymieniany
jako współautor, raz nie. Serio, miniseria ma pięć odsłon i rysownik ten tylko
w dwóch wspomniany jest jako ”co-creator”. Żeby było jeszcze zabawniej, są to
numery trzy i pięć. To znaczy, tak jakby…
Bo widzicie, to wciąż pozycja z
hardych lat dziewięćdziesiątych, więc obowiązkowo trzeba było wymyślić coś, co
na tle innych EKKKKKSTREMALNYCH komiksów wyróżni start ”Weapon Zero”. No i ktoś mądry wpadł na pomysł, by zamiast nudnej, tradycyjnej
numeracji w owej miniserii zastosować odliczanie. I tak oto ten
pierwszy-pierwszy oraz rozpoczynający całą fabułę zeszyt ma na okładce
oznaczenie ”T-4”,
kolejny ”T-3”
i tak dalej, zaś tytuł ten dobiega do końca, pewnie już się domyślacie, wraz z
numerem ”0”.
Ekstremalnie pyszny pomysł, zwłaszcza w czasach, gdy Internet dopiero raczkował
i większość fanów mogła zwyczajnie nie mieć pojęcia, że ktoś wymyślił coś tak
nietypowego. Na szczęście ktoś w studiach Top Cow prawdopodobnie zasugerował
Silvestriemu i spółce, że byłoby niegłupio dodać na okładkach dodatkową
informację o tym, że takie ”T-4”
to jednak pierwszy numer, a nie ostatni. I tak właśnie doklejono, dość
niezgrabnie zresztą, odpowiednie adnotacje tuż nad logiem.
No dobra, ale w zasadzie o czym jest
”Weapon Zero”? Otóż na Ziemi wykryto
dziwne odczyty energii po ciemnej stronie Księżyca i wysłano tam ekipę, która
ma zbadać sprawę. Kosmonauci znajdują na miejscu ukrytą od wieków bazę kosmitów
o nazwie T’ssri. Dwoje z nich ginie na miejscu, lecz jednemu z nich – Tysonowi Stone
– udaje się wrócić na Ziemię, lecz przy okazji dał się on zainfekować obcej
technologii. I teraz leci najlepsze.
Po powrocie do domu, Stone przekonuje się, że jego żona tak naprawdę jest
kosmitką, która zawsze wierzyła, iż to on odkryje istnienie T’ssri. Iks de. Chce
ona go szkolić w walce, ale sama jest tak mocarna, że gdy na podwórku pojawia
się pierwszy lepszy kosmita, ta ginie po paru strzałach. Iks de do kwadratu. Co
więcej, T’ssri budzą się ponownie do życia i dowiadujemy się, że tak naprawdę są
to zmutowani ludzie, porywani przez jeszcze innych kosmitów tysiące lat temu. Wśród
nich jest jednak trójka nastolatków – Jamie, Valaria i Kikuyo (oraz jej pies,
bo dlaczego nie?), którzy co prawda zostali T’ssri, ale z jakiegoś powodu zachowali
wspomnienia ze swojego życia. Jak zapewne nietrudno się domyślić, to właśnie ta
trójka połączy wkrótce siły z Tysonem i stworzy tytułową ekipę kosmo-techno-superbohaterów.
A, przepraszam. Czwórka, bo pies też
zyskuje supermoce.
”Weapon Zero” to najlepszy... a nie, moment - jeden z wielu dowodów na to, że w Image Comics nazwisko
inne, niż któregoś z ojców-założycieli tak naprawdę nie grało roli, bo koniec końców i tak trzeba było pisać pod dyktando. Walter Simonson to
wszak facet, który przez wiele lat kariery napisał dla Marvela i DC sporo
niegłupich komiksów, spośród których chyba najlepiej kojarzony jest jego run w ”Thorze”,
chociaż ja miło także wspominam jego udział przy ”Vigilante” dla DC oraz ”X-Factor”
z Marvela. I tak jakoś przykro robi się na serduszku, gdy czyta się tak słabo
napisany komiks. Mamy tutaj totalnie wszystko, z czym kojarzą się komiksy z
tego okresu, na czele z zawiązaniem akcji tak głupim, że nawet but poczułby się
obrażony, gdyby posądzono go o napisanie takiego potworka. Umiem sobie
wyobrazić, że twórca ten siedział w swoim domu i cierpiał pisząc kolejne
scenariusze, ale potem spoglądał na sumę na czeku, zaciskał zęby i jechał dalej
z tym koksem. Ogólnie bardzo często pisząc kolejne odsłony tej rubryki,
zastanawiam się nad tym, jak duże stężenie dragów i alkoholu musiało panować w
siedzibie Image Comics, że totalnie nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie smutne
crapy puszczają do sklepów. Bo że publika łyknie każde gówno, jest wiadome nie
od dziś. Wystarczy tylko spojrzeć na to, jaką popularnością cieszy się komiksowy
”Deadpool” w Polsce.
Rysunkowo również najntisy pełną
gębą. I to nawet tak w wersji nieco podkręconej, bo przypomnę, że znaczna część
obsady to nastolatki, a mimo to Kikuyo (która notabene, z czasem okazuje się
być szesnastowieczną następczynią tronu w Japonii, no bo czemu nie?) posiada
zbroję, a raczej ”zbroję”, która składa się ze stanika, stringów, butów i pazurów. Zresztą
widać to na obu zdjęcia w niniejszym poście W pewnym momencie miniserii
przyjmuje ona pseudonim Slice (jakby ktoś potrzebował: ”Plasterek”), noooo bo
wiecie, ona tymi pazurami SIEKA, hehehe, beczunia.
Swoją drogą tłumacz tego komiksu w
Polsce miałby niemałą zabawę. Wszak ekipę ”Weapon
Zero” tworzą: Artyleria, Plasterek, Pięść, Lewiatan oraz Janus (bez z, ale
zawsze można "przypadeczkiem" dodać).
Ja ze swojej strony totalnie
polecam. Mam całą miniserię oraz siedem z piętnastu zeszytów serii ongoing,
która wyszła nieco później. Całość jest tak przaśnie zabawna, że naprawdę warto
wydać te parę złotych (jeśli gdzieś znajdziecie zeszyty), by się solidnie
pośmiać.
Oj, poczytałbym. Dla mnie ten Image z lat 90-tych to wspomnienie niedostępnego komiksowego "luksusu". Trochę jak klocki lego w PRL :) Nam dane było zakosztować (z opóźnieniem) wtedy tylko Wild C.A.T.S. i Spawna, jednak to właśnie te niedostępne exteme-alne serie budziły pożądanie takiego młodego geeka, jakim wtedy byłem.
OdpowiedzUsuń