piątek, 6 kwietnia 2018

Z archiwum Image #52 - Battle Chasers

W 2015 roku przypomniał o sobie Joe Madureira, startując z Kickstarterową kampanią zbierającą środki na wydanie gry komputerowej ”Battle Chasers: Nightwar”. Artysta ten, który jakiś czas temu cieszył się naprawdę dużą popularnością wśród fanów komiksów, zszokował zapewne sporo osób decyzją o porzuceniu tej gałęzi kultury na rzecz gier komputerowych. Zbiórka na Kickstarterze przywróciła wiarę w to, że być może jednak wróci on do historii obrazkowych wraz z reanimacją swojej autorskiej marki, która w latach 1999-2001 cieszyła się paskudnie dużą popularnością (sprzedaż każdego numeru wynosiła około 70 tysięcy kopii). I faktycznie Joe obiecał stworzenie zeszytów #10-12, które miały dopiąć rozgrzebaną siedemnaście lat temu serię. Upłynęły już blisko trzy lata i komiksów owych fani wciąż się nie doczekali – ponoć mają się ukazać jeszcze wiosną. Tymczasem ja postanowiłem sięgnąć po wydaną w listopadzie 2005 roku przez nieistniejące już wydawnictwo Mandragora, premierową odsłonę serii.

Sens publikowania serii tej w naszym kraju był wysoce wątpliwy. Gdy bowiem Mandragora sięgała po ”Battle Chasers” w 2005 roku, cykl ten w USA już od czterech lat znajdował się w wydawniczym limbo i jak wspomniałem na początku, jest w nim do dzisiaj. Zresztą i w Stanach historia publikacji cyklu Joe Madureiry jest mocno pokręcona. Zeszyty #0-8 ukazywały się w ramach studia Cliffhanger – imprintu WildStormu, który wówczas był już w strukturach DC Comics. #9 z kolei wyszła z logiem Image Comics, podobnie zresztą jak wydanie zbiorcze serii, które opublikowano w 2011 roku. Sama seria zasłynęła z tego, że po trzech w miarę szybko opublikowanych zeszytach, Joe Madureira zaczął traktować swoje obowiązki ze sporym przymrużeniem oka, przez co na przykład przerwa między #4 i #5 wynosiła siedem miesięcy, zaś #7 ukazała się szesnaście miesięcy po premierze #6. Ostatni zeszyt, a więc ten oznaczony jako #9, kończył się dużym cliffhangerem, który po siedemnastu latach wciąż czeka na swoje rozwiązanie. Madureira zbierał masę krytycznych uwag z których nie robił sobie absolutnie nic, aż w końcu uznał, że nie chce mu się robić komiksów. I właśnie taka seria wydała się być szefostwu Mandragory komiksem godnym opublikowania. Wrocławskie wydawnictwo wypuściło komplet zeszytów w znanym sobie standardzie zeszytowym. Odsłony od 1 do 8 kosztowały pięć złotych, zaś pogrubiony numer 9 był wydatkiem rzędu dyszki. Sam komiks… no cóż, mógłby robić za doskonały przykład tego, co pod koniec lat dziewięćdziesiątych robiono nie tak jak trzeba.
Główną bohaterką jest dziewczynka o imieniu Gully. Poznajemy ją w momencie, gdy ucieka przed potworami, które zabiły jej rodziców. Tak mała wpada na ogromnego robota Calibretto, zaś ten ratuje jej życie i prowadzi do swojego pana – maga Knolana. U niego zaś wszyscy dowiadują się, że skrzynia, którą cały czas ochraniała Gully zawierała potężny artefakt. W międzyczasie czerwonowłosa piękność Monika chce dostać się do jednego z najlepiej strzeżonych miejsc na świecie i uwolnić stamtąd pewnego terrorystę. Stara się nakłonić do pomocy Garrisona – mężczyznę, który spędza całe dnie na chlaniu na umór, zaś jego przeszłość zdecydowanie skrywa jakieś straszne tajemnice. Dosłownie tyle fabuły jest w pierwszych kilkunastu stronach historii, która swego czasu podbiła serca tysięcy czytelników. Zakładam, że 99% z nich było płci męskiej.

O samej historii w zasadzie nie ma się za bardzo co rozpisywać – był to typowy dla końcówki lat dziewięćdziesiątych komiks, który z dobrze skonstruowaną fabuła miał niewiele wspólnego, zaś braki te nadrabiał w warstwie graficznej, do której zaraz zresztą przejdę. Poszczególne postacie to zbiorowisko niezbyt wyszukanych klisz, posiadające głębię kałuży w środku upalnego, sierpniowego dnia. Pierwszy numer już doskonale to pokazuje, zaś kolejne tylko podbijają to wrażenie. Wystarczy rzut oka na Garrisona z okładki oraz drugi na tą samą postać ze środku zeszytu i już można być na 90% pewnym jego tajemnic. Wszystko to okraszone jest prześmieszną narracją, której celem było zdaje się budowanie jakiegokolwiek napięcia, zaś wyszło jak coś, co z powodzeniem odnalazłoby się jako coś czytane przez lektora w trailerze filmu klasy B (Pisownia oryginalna: ”Zdawało się, że Nieznajomy potrafi przewidzieć każdy ruch potwora. Może był Wybawicielem?” – czytał Tomasz Knapik). Uczciwie oddać jednak muszę, że Madureira, tu przy scenariuszu wspomagany przez niejakiego Muniera Sharrieffa, praktycznie przez całą serię trzyma fajne tempo prowadzenia tej niezbyt wyszukanej opowieści, dzięki czemu przez opublikowane dziewięć zeszytów przeleciałem naprawdę szybko i nawet jakoś szczególnie mocno nie zdążyłem się wynudzić. Na tym jednak plusy scenariusza się kończą.
Warstwa graficzna ”Battle Chasers” to miks fajnej, kolorowej, pełnej dynamiki i lekko mangowej kreski z koszmarem czasów, w jakich komiks powstawał. Starałem się pokazać Wam na załączonych zdjęciach wszystko to, na co seria chorowała. Okładka to niekontrolowany chaos bez ładu i składu, no ale kolorowa i pstrokata, więc w sumie uwagę przyciąga. W środku premierowego zeszytu niemal wszystko wygląda całkiem ok. To że Calibretto wygląda jak czołg w sumie pasuje do konwencji opowieści, podobnie zresztą jak masa Garrisona – był zbrojnym, masę powinien posiadać. Jeśli już coś razi to chyba tylko tyle, że Knolan posiada wygląd osiemdziesięciolatka na koksie, zaś postacie dorosłych kobiet…

Już na widocznej na drugim zdjęciu stronie z wypisanymi twórcami atakuje nas Monika ubrana w kawałek bliżej nieokreślonej szmaty. Jak sądzę, być może miała to być miniówka. Widzimy także skromne majtki. I tyle. Już tutaj widzimy, że chirurdzy plastyczni mieli przy niej masę roboty, lecz gdy postać ta pojawia się wreszcie w głównej historii, Madureira pokazuje nam to, co widać na zdjęciu trzecim. W późniejszych odsłona każda pełnoletnia niewiasta, która przewija się na stronach ”Battle Chasers”, choruje na typowe przypadłości lat dziewięćdziesiątych i jest to szkoda ogromna. Gdyby Madureira nie stworzył takich wizualnych monstrów, o rysunkach w komiksie nie powiedziałbym niemal nic złego. No ale cóż, takie były czasy (przypomnijcie sobie Serrę z serii ”Tellos”, niemal identyczna historia).

Battle Chasers” było komiksem, który z trudem bronił się już w czasach, gdy ukazywał się na naszym rynku. Odświeżenie go sobie po 11 latach w niczym komiksowi nie pomogło. To nadal miejscami pięknie zilustrowana, komiksowa wydmuszka dla osób, które ślinią się na sporadyczny widok rysunkowych gigabiustów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz