W 2015 roku przypomniał o sobie Joe Madureira,
startując z Kickstarterową kampanią zbierającą środki na wydanie gry
komputerowej ”Battle Chasers: Nightwar”. Artysta ten, który jakiś czas temu
cieszył się naprawdę dużą popularnością wśród fanów komiksów, zszokował zapewne
sporo osób decyzją o porzuceniu tej gałęzi kultury na rzecz gier komputerowych.
Zbiórka na Kickstarterze przywróciła wiarę w to, że być może jednak wróci on do
historii obrazkowych wraz z reanimacją swojej autorskiej marki, która w latach
1999-2001 cieszyła się paskudnie dużą popularnością (sprzedaż każdego numeru wynosiła
około 70 tysięcy kopii). I faktycznie Joe obiecał stworzenie zeszytów #10-12,
które miały dopiąć rozgrzebaną siedemnaście lat temu serię. Upłynęły już blisko
trzy lata i komiksów owych fani wciąż się nie doczekali – ponoć mają się ukazać
jeszcze wiosną. Tymczasem ja postanowiłem sięgnąć po wydaną w listopadzie 2005
roku przez nieistniejące już wydawnictwo Mandragora, premierową odsłonę serii.
Sens publikowania serii tej w naszym kraju był
wysoce wątpliwy. Gdy bowiem Mandragora sięgała po ”Battle Chasers” w 2005 roku, cykl ten w USA już od czterech lat
znajdował się w wydawniczym limbo i jak wspomniałem na początku, jest w nim do
dzisiaj. Zresztą i w Stanach historia publikacji cyklu Joe Madureiry jest mocno
pokręcona. Zeszyty #0-8 ukazywały się w ramach studia Cliffhanger – imprintu WildStormu,
który wówczas był już w strukturach DC Comics. #9 z kolei wyszła z logiem Image
Comics, podobnie zresztą jak wydanie zbiorcze serii, które opublikowano w 2011
roku. Sama seria zasłynęła z tego, że po trzech w miarę szybko opublikowanych
zeszytach, Joe Madureira zaczął traktować swoje obowiązki ze sporym
przymrużeniem oka, przez co na przykład przerwa między #4 i #5 wynosiła siedem
miesięcy, zaś #7 ukazała się szesnaście miesięcy po premierze #6. Ostatni
zeszyt, a więc ten oznaczony jako #9, kończył się dużym cliffhangerem, który po
siedemnastu latach wciąż czeka na swoje rozwiązanie. Madureira zbierał masę
krytycznych uwag z których nie robił sobie absolutnie nic, aż w końcu uznał, że
nie chce mu się robić komiksów. I właśnie taka seria wydała się być szefostwu
Mandragory komiksem godnym opublikowania. Wrocławskie wydawnictwo wypuściło komplet
zeszytów w znanym sobie standardzie zeszytowym. Odsłony od 1 do 8 kosztowały
pięć złotych, zaś pogrubiony numer 9 był wydatkiem rzędu dyszki. Sam komiks… no
cóż, mógłby robić za doskonały przykład tego, co pod koniec lat
dziewięćdziesiątych robiono nie tak jak trzeba.
Główną bohaterką jest dziewczynka o imieniu
Gully. Poznajemy ją w momencie, gdy ucieka przed potworami, które zabiły jej
rodziców. Tak mała wpada na ogromnego robota Calibretto, zaś ten ratuje jej
życie i prowadzi do swojego pana – maga Knolana. U niego zaś wszyscy dowiadują
się, że skrzynia, którą cały czas ochraniała Gully zawierała potężny artefakt. W
międzyczasie czerwonowłosa piękność Monika chce dostać się do jednego z
najlepiej strzeżonych miejsc na świecie i uwolnić stamtąd pewnego terrorystę. Stara
się nakłonić do pomocy Garrisona – mężczyznę, który spędza całe dnie na chlaniu
na umór, zaś jego przeszłość zdecydowanie skrywa jakieś straszne tajemnice. Dosłownie
tyle fabuły jest w pierwszych kilkunastu stronach historii, która swego czasu
podbiła serca tysięcy czytelników. Zakładam, że 99% z nich było płci męskiej.
O samej historii w zasadzie nie ma się za bardzo
co rozpisywać – był to typowy dla końcówki lat dziewięćdziesiątych komiks,
który z dobrze skonstruowaną fabuła miał niewiele wspólnego, zaś braki te
nadrabiał w warstwie graficznej, do której zaraz zresztą przejdę. Poszczególne postacie
to zbiorowisko niezbyt wyszukanych klisz, posiadające głębię kałuży w środku
upalnego, sierpniowego dnia. Pierwszy numer już doskonale to pokazuje, zaś
kolejne tylko podbijają to wrażenie. Wystarczy rzut oka na Garrisona z okładki
oraz drugi na tą samą postać ze środku zeszytu i już można być na 90% pewnym jego
tajemnic. Wszystko to okraszone jest prześmieszną narracją, której celem było
zdaje się budowanie jakiegokolwiek napięcia, zaś wyszło jak coś, co z
powodzeniem odnalazłoby się jako coś czytane przez lektora w trailerze filmu
klasy B (Pisownia oryginalna: ”Zdawało się, że Nieznajomy potrafi przewidzieć
każdy ruch potwora. Może był Wybawicielem?” – czytał Tomasz Knapik). Uczciwie
oddać jednak muszę, że Madureira, tu przy scenariuszu wspomagany przez
niejakiego Muniera Sharrieffa, praktycznie przez całą serię trzyma fajne tempo
prowadzenia tej niezbyt wyszukanej opowieści, dzięki czemu przez opublikowane
dziewięć zeszytów przeleciałem naprawdę szybko i nawet jakoś szczególnie mocno
nie zdążyłem się wynudzić. Na tym jednak plusy scenariusza się kończą.
Warstwa graficzna ”Battle Chasers” to miks fajnej, kolorowej, pełnej dynamiki i lekko
mangowej kreski z koszmarem czasów, w jakich komiks powstawał. Starałem się pokazać
Wam na załączonych zdjęciach wszystko to, na co seria chorowała. Okładka to niekontrolowany
chaos bez ładu i składu, no ale kolorowa i pstrokata, więc w sumie uwagę
przyciąga. W środku premierowego zeszytu niemal wszystko wygląda całkiem ok. To że Calibretto wygląda jak czołg w sumie pasuje do konwencji opowieści,
podobnie zresztą jak masa Garrisona – był zbrojnym, masę powinien posiadać. Jeśli
już coś razi to chyba tylko tyle, że Knolan posiada wygląd osiemdziesięciolatka
na koksie, zaś postacie dorosłych kobiet…
Już na widocznej na drugim zdjęciu stronie z
wypisanymi twórcami atakuje nas Monika ubrana w kawałek bliżej nieokreślonej
szmaty. Jak sądzę, być może miała to być miniówka. Widzimy także skromne majtki. I tyle. Już tutaj
widzimy, że chirurdzy plastyczni mieli przy niej masę roboty, lecz gdy postać
ta pojawia się wreszcie w głównej historii, Madureira pokazuje nam to, co widać
na zdjęciu trzecim. W późniejszych odsłona każda pełnoletnia niewiasta, która
przewija się na stronach ”Battle Chasers”,
choruje na typowe przypadłości lat dziewięćdziesiątych i jest to szkoda
ogromna. Gdyby Madureira nie stworzył takich wizualnych monstrów, o rysunkach w
komiksie nie powiedziałbym niemal nic złego. No ale cóż, takie były czasy (przypomnijcie
sobie Serrę z serii ”Tellos”, niemal
identyczna historia).
”Battle
Chasers” było komiksem, który z trudem bronił się już w czasach, gdy
ukazywał się na naszym rynku. Odświeżenie go sobie po 11 latach w niczym
komiksowi nie pomogło. To nadal miejscami pięknie zilustrowana, komiksowa
wydmuszka dla osób, które ślinią się na sporadyczny widok rysunkowych
gigabiustów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz