”Bitch
Planet”
od samego początku uważałem za tytuł wyższego ryzyka wydawniczego. Kelly Sue
DeConnick swoim ”Pretty Deadly” pokazała, że potrafi zrobić świetny,
autorski komiks, ale trzymanie się pierwotnych terminów wydań do jej mocnych
stron nie należy. Jasne, w przypadku tego drugiego można było przyczyn opóźnień
upatrywać w odpowiedzialnej za rysunki Emmie Rios. Ale gdy poślizgów zaczęły
dostawać także tytuły Matta Fractiona, prywatnie zresztą męża DeConnick, ”Bitch Planet” niejako z automatu zacząłem uznawać za
tytuł, z którym z chęcią będę się zapoznawać w formie wydań zbiorczych, które
na pewno nie będą publikowane co 8-9 miesięcy. No i się nie pomyliłem zupełnie.
Zawartość tomu, który dzisiaj omówię, ukazywała się na sklepowych półkach mniej
więcej ze średnią częstotliwością jednej odsłony na 4 miesiące, więc nie ma się
co oszukiwać – trochę się na ”President Bitch” naczekałem. Co jakiś czas
wypatrywałem kolejnych zmian terminów publikacji. Wszystko to z prostego
powodu: tom pierwszy może mnie nie oczarował tak jak liczyłem, ale wciąż
stanowił bardzo ciekawą lekturę poruszającą w bardzo oryginalny sposób wątki
będące swoistym, komiksowym tabu.
Na samym
początku muszę wspomnieć o pewnym zarzucie wobec drugiego tomu ”Bitch Planet”.
Tytuł komiksu jest niestety sporym spoilerem, co mniej więcej w środkowej
części historii doskwiera szczególnie mocno, ponieważ odziera z elementu
zaskoczenia bodaj najbardziej kluczową scenę w nim zawartą. Twórcy w mojej
ocenie nie tylko przestrzelili się przy kreowaniu tytułu całego story-arcu (i
co za tym idzie, tytułu tomu), ale już sam opis udostępniony na stronie Image
czy w preorderach był mocno wymowny. Gdyby wymieniono tytuł z ”President
Bitch” na w zasadzie cokolwiek innego, porozrzucane na kartach komiksu
wskazówki dotyczące osoby, które napotkają na swojej drodze główne bohaterki
nie byłyby tak oczywiste. Z tego też powodu pierwsza połowa lektury omawianego
dziś komiksu byłby powodem obniżenia oceny, gdyby takowa się pojawiła.
DeConnick cały czas mocno prowadzi do doprowadzenia do pewnego wydarzenia i
sądzę, że trzeba naprawdę nie umieć łączyć prostych faktów, by poczuć się
zaskoczonym w momencie, gdy dochodzi do kulminacji.
Tom
rozpoczyna się od zeszytu, który w pewnym sensie można traktować jako zwiastun
obecnie publikowanej miniserii ”Bitch Planet: Triple Feature”. Jest to
oddzielona od głównych wydarzeń i rysowana przez inną artystkę opowieść o tym,
jak Meiko – jedna z głównych bohaterek komiksu – trafiła do więzienia. Czuć
tutaj najmocniej to, co w kolejnych rozdziałach tomu nieco się zgubiło i chodzi
mi o ponowne przedstawienie i rozbudowanie totalnie patriarchalnego,
przerażająco ciekawego świata, w którym osadzona jest seria. De Connick
rozpisała wartką opowieść, która kilkukrotnie potrafiła skręcić w niespodziewanych
kierunkach, co jest nie lada wyczynem przy historii, której finał znamy jeszcze
przed rozpoczęciem lektury. Rysunkowo jest niestety zaledwie poprawnie.
Pamiętam, jak pisałem na blogu posta o tym konkretnym numerze ”Bitch Planet”,
gdzie Taki soma wymieniała inspiracje stojące za jej rysunkami. Nie twierdzę,
że mówiła nieprawdę czy coś, ale gdy rysunki są po prostu przeraźliwie
przeciętne, a miejscami ocierają się o bycie zwyczajnie słabymi, wyszukiwanie
potwierdzeń słów o inspiracjach nie jest czymś, co chciałoby się robić.
Gdy więc
w kolejnych rozdziałach na pokład wraca Valentine De Landro, ucieszyłem się jak
diabli. Tego doświadczonego twórcę ”odkryłem” dość późno, bo było to w
okolicach 2008 roku, przy okazji zaczytywania się przygodami odświeżonego
X-Factor Petera Davida. Przy recenzowaniu pierwszego tomu wspominałem, że
artysta ten poczuł się na łamach ”Bitch Planet” jak ryba w wodzie i dał
świetny popis swoich umiejętności. Teraz znów poradził sobie co najmniej tak
samo dobrze. Poszczególne miejsca biją brudem i surowym klimatem. Ludzie nie
prezentują się jakby byli wycięci z magazynów mody, zaś wiele rzeczy celowo
przedstawione jest bez dużej ilości szczegółów. Pasowało mi to poprzednim
razem, przy okazji ”President Bitch” jest identycznie.
Jeśli zaś
chodzi o warstwę scenariuszową głównej osi fabularnej tomu, za którą
odpowiadała Kelly Sue DeConnick, to jeśli nie liczyć wspomnianego wcześniej
zaspoilerowania kulminacyjnej sceny, było całkiem dobrze. Nieco mniejszą rolę
niż w premierowej odsłonie ”Bitch Planet” grały tutaj motywy
feministyczne, chociaż zarazem cały czas są bardzo mocnym elementem fabuły. W
zamian dostajemy nieco ważniejsze fragmenty dotyczące polityki świata, w którym
osadzone są prezentowane wydarzenia, a także zauważalnie większą niż poprzednio
ilość akcji, lecz ta prowadzona jest z wyczuciem i nie zmienia diametralnie
wymowy komiksu. To wciąż jest opowieść o kobietach zamkniętych w kosmicznym
więzieniu z mocnym, feministycznym przesłaniem, który przestawia pogląd, ale go
nie narzuca. Oczywiście nie wyobrażam sobie sytuacji, w której osoby poglądowo skrajnie
skręcające w prawo sięgają po ”Bitch Planet” i czerpią jakąś ogromną
przyjemność z lektury, ale z odpowiednio chłodną głową można zauważyć, że wątki
te wprowadzono bardzo naturalnie, nie są nachalne i gdyby wyciąć je z komiksu,
opowieść dużo by straciła. ”Bitch Planet” jak mało który komiks pasowałby za broń
obusieczną do tej prześmiesznej dyskusji o tym, czy twórcy komiksowi mają prawo
wyrażać swoje poglądy, zatem też po cichu liczę na wydanie w Polsce. Może Non
Stop Comics?
Chociaż nie, znowu bym wtedy musiał dublować ;)
Pod kątem wydania, ”President Bitch” nie odbiega
niczym od tomu pierwszego. Bonusem jest kilka stron szkiców autorstwa De
Landro, które wzbogacone są o przedrukowaną, przyjacielską pogawędkę artysty z
Kellu Sue DeConnick. Z niej dowiadujemy się paru ciekawych rzeczy, oczywiście
jeśli nie odrzuci Was festiwal jakby nieco wymuszonych pochlebstw z obu stron.
Zawsze to jednak mały plus, że tym razem znaleźliśmy w komiksie jakiś materiał
dodatkowy.
Na drugi tom ”Bitch
Planet” warto było czekać. To solidna, ciekawa lektura, która nie ustrzegła
się niestety pewnych wpadek. DeConnick zabierając mi element zaskoczenia trochę
się nie popisała, ale cała reszta stoi całkiem wysokim i satysfakcjonującym
poziomie. Na trzecią odsłonę przyjdzie nam jednak poczekać sporo czasu,
ponieważ kolejne numery nie są jeszcze nawet w zapowiedziach. Dlatego też liczę
po cichu, że ”Bitch Planet: Triple Feature” przynajmniej otrze się
poziomem o to, co zaprezentowali jak dotąd DeConnick i De Landro. Z pewnością
wspomnę o tym w jednej z przyszłych recenzji.
"Bitch Planet vol. 2: President Bitch" do kupienia w ATOM Comics
Świetny wpis. Będę na pewno tu częściej.
OdpowiedzUsuń