wtorek, 5 września 2017

Bitch Planet vol. 2: President Bitch (Kelly Sue DeConnick/Valentine De Landro/Taki Soma/Kelly Fitzpatrick)

Bitch Planet od samego początku uważałem za tytuł wyższego ryzyka wydawniczego. Kelly Sue DeConnick swoim ”Pretty Deadly” pokazała, że potrafi zrobić świetny, autorski komiks, ale trzymanie się pierwotnych terminów wydań do jej mocnych stron nie należy. Jasne, w przypadku tego drugiego można było przyczyn opóźnień upatrywać w odpowiedzialnej za rysunki Emmie Rios. Ale gdy poślizgów zaczęły dostawać także tytuły Matta Fractiona, prywatnie zresztą męża DeConnick, Bitch Planet” niejako z automatu zacząłem uznawać za tytuł, z którym z chęcią będę się zapoznawać w formie wydań zbiorczych, które na pewno nie będą publikowane co 8-9 miesięcy. No i się nie pomyliłem zupełnie. 
 
Zawartość tomu, który dzisiaj omówię, ukazywała się na sklepowych półkach mniej więcej ze średnią częstotliwością jednej odsłony na 4 miesiące, więc nie ma się co oszukiwać – trochę się na ”President Bitch” naczekałem. Co jakiś czas wypatrywałem kolejnych zmian terminów publikacji. Wszystko to z prostego powodu: tom pierwszy może mnie nie oczarował tak jak liczyłem, ale wciąż stanowił bardzo ciekawą lekturę poruszającą w bardzo oryginalny sposób wątki będące swoistym, komiksowym tabu.

Na samym początku muszę wspomnieć o pewnym zarzucie wobec drugiego tomu ”Bitch Planet”. Tytuł komiksu jest niestety sporym spoilerem, co mniej więcej w środkowej części historii doskwiera szczególnie mocno, ponieważ odziera z elementu zaskoczenia bodaj najbardziej kluczową scenę w nim zawartą. Twórcy w mojej ocenie nie tylko przestrzelili się przy kreowaniu tytułu całego story-arcu (i co za tym idzie, tytułu tomu), ale już sam opis udostępniony na stronie Image czy w preorderach był mocno wymowny. Gdyby wymieniono tytuł z ”President Bitch” na w zasadzie cokolwiek innego, porozrzucane na kartach komiksu wskazówki dotyczące osoby, które napotkają na swojej drodze główne bohaterki nie byłyby tak oczywiste. Z tego też powodu pierwsza połowa lektury omawianego dziś komiksu byłby powodem obniżenia oceny, gdyby takowa się pojawiła. DeConnick cały czas mocno prowadzi do doprowadzenia do pewnego wydarzenia i sądzę, że trzeba naprawdę nie umieć łączyć prostych faktów, by poczuć się zaskoczonym w momencie, gdy dochodzi do kulminacji.

Tom rozpoczyna się od zeszytu, który w pewnym sensie można traktować jako zwiastun obecnie publikowanej miniserii ”Bitch Planet: Triple Feature”. Jest to oddzielona od głównych wydarzeń i rysowana przez inną artystkę opowieść o tym, jak Meiko – jedna z głównych bohaterek komiksu – trafiła do więzienia. Czuć tutaj najmocniej to, co w kolejnych rozdziałach tomu nieco się zgubiło i chodzi mi o ponowne przedstawienie i rozbudowanie totalnie patriarchalnego, przerażająco ciekawego świata, w którym osadzona jest seria. De Connick rozpisała wartką opowieść, która kilkukrotnie potrafiła skręcić w niespodziewanych kierunkach, co jest nie lada wyczynem przy historii, której finał znamy jeszcze przed rozpoczęciem lektury. Rysunkowo jest niestety zaledwie poprawnie. Pamiętam, jak pisałem na blogu posta o tym konkretnym numerze ”Bitch Planet”, gdzie Taki soma wymieniała inspiracje stojące za jej rysunkami. Nie twierdzę, że mówiła nieprawdę czy coś, ale gdy rysunki są po prostu przeraźliwie przeciętne, a miejscami ocierają się o bycie zwyczajnie słabymi, wyszukiwanie potwierdzeń słów o inspiracjach nie jest czymś, co chciałoby się robić.

Gdy więc w kolejnych rozdziałach na pokład wraca Valentine De Landro, ucieszyłem się jak diabli. Tego doświadczonego twórcę ”odkryłem” dość późno, bo było to w okolicach 2008 roku, przy okazji zaczytywania się przygodami odświeżonego X-Factor Petera Davida. Przy recenzowaniu pierwszego tomu wspominałem, że artysta ten poczuł się na łamach ”Bitch Planet” jak ryba w wodzie i dał świetny popis swoich umiejętności. Teraz znów poradził sobie co najmniej tak samo dobrze. Poszczególne miejsca biją brudem i surowym klimatem. Ludzie nie prezentują się jakby byli wycięci z magazynów mody, zaś wiele rzeczy celowo przedstawione jest bez dużej ilości szczegółów. Pasowało mi to poprzednim razem, przy okazji ”President Bitch” jest identycznie.

Jeśli zaś chodzi o warstwę scenariuszową głównej osi fabularnej tomu, za którą odpowiadała Kelly Sue DeConnick, to jeśli nie liczyć wspomnianego wcześniej zaspoilerowania kulminacyjnej sceny, było całkiem dobrze. Nieco mniejszą rolę niż w premierowej odsłonie ”Bitch Planet” grały tutaj motywy feministyczne, chociaż zarazem cały czas są bardzo mocnym elementem fabuły. W zamian dostajemy nieco ważniejsze fragmenty dotyczące polityki świata, w którym osadzone są prezentowane wydarzenia, a także zauważalnie większą niż poprzednio ilość akcji, lecz ta prowadzona jest z wyczuciem i nie zmienia diametralnie wymowy komiksu. To wciąż jest opowieść o kobietach zamkniętych w kosmicznym więzieniu z mocnym, feministycznym przesłaniem, który przestawia pogląd, ale go nie narzuca. Oczywiście nie wyobrażam sobie sytuacji, w której osoby poglądowo skrajnie skręcające w prawo sięgają po ”Bitch Planet” i czerpią jakąś ogromną przyjemność z lektury, ale z odpowiednio chłodną głową można zauważyć, że wątki te wprowadzono bardzo naturalnie, nie są nachalne i gdyby wyciąć je z komiksu, opowieść dużo by straciła. ”Bitch Planet jak mało który komiks pasowałby za broń obusieczną do tej prześmiesznej dyskusji o tym, czy twórcy komiksowi mają prawo wyrażać swoje poglądy, zatem też po cichu liczę na wydanie w Polsce. Może Non Stop Comics?

Chociaż nie, znowu bym wtedy musiał dublować ;)

Pod kątem wydania, ”President Bitch” nie odbiega niczym od tomu pierwszego. Bonusem jest kilka stron szkiców autorstwa De Landro, które wzbogacone są o przedrukowaną, przyjacielską pogawędkę artysty z Kellu Sue DeConnick. Z niej dowiadujemy się paru ciekawych rzeczy, oczywiście jeśli nie odrzuci Was festiwal jakby nieco wymuszonych pochlebstw z obu stron. Zawsze to jednak mały plus, że tym razem znaleźliśmy w komiksie jakiś materiał dodatkowy.

Na drugi tom Bitch Planet” warto było czekać. To solidna, ciekawa lektura, która nie ustrzegła się niestety pewnych wpadek. DeConnick zabierając mi element zaskoczenia trochę się nie popisała, ale cała reszta stoi całkiem wysokim i satysfakcjonującym poziomie. Na trzecią odsłonę przyjdzie nam jednak poczekać sporo czasu, ponieważ kolejne numery nie są jeszcze nawet w zapowiedziach. Dlatego też liczę po cichu, że ”Bitch Planet: Triple Feature” przynajmniej otrze się poziomem o to, co zaprezentowali jak dotąd DeConnick i De Landro. Z pewnością wspomnę o tym w jednej z przyszłych recenzji.
 
"Bitch Planet vol. 2: President Bitch" do kupienia w ATOM Comics

1 komentarz: