Wydawnictwo
Mucha Comics przygotowało na tegoroczną odsłonę Międzynarodowego Festiwalu
Komiksu i Gier aż pięć komiksowych premier. Wśród nich tylko jeden tytuł
pochodził z oferty Image i była to siódma już część ”Chew” – komiksu, który w moich oczach nie spotkał się z tak ciepłym
przyjęciem na naszym rynku, jak można było się spodziewać. Po siódmy tom
zapewne sięgną już tylko osoby, którym dotychczasowe przygody Tony’ego Chu i
jego bliskich przypadły do gustu oraz nie trzeba ich specjalnie zachęcać. Czy jest
więc sens pisać tę recenzję? Czy warto wspominać o tym, że druga połowa serii
zaczęła się od tomu, który w moich oczach jest najlepszym spośród
dotychczasowych odsłon? Tak, bo jak pokazuje przykład ”Żywych Trupów” od Taurusa, niekoniecznie trzeba zaczynać swoją
przygodę z danym tytułem od tomu pierwszego. Co więc tym razem zaproponowali
nam panowie Layman i Guillory?
Po
szokującym zgonie jednej z ważniejszych postaci występujących dotąd w serii ”Chew”, przychodzi czas na pożegnanie.
Lecz myli się ten, kto uważa iż Tony Chu pogrąży się w żalu i zamknie w sobie.
O nie! Przywrócony do służby agent FDA jest wściekły i swoją złość wyładowuje
na kolejnych przestępcach (a także, okazyjnie, na swoim szefie). Nasz bohater,
chociaż działa na granicy brawury i głupoty, staje się szalenie skuteczny, co
bardzo szybko doprowadza go do spotkania tajemniczego wampira, który czai się w
tle od początku serii. Czy jednak odmieni to jego bardzo trudną relację z
córką? Tymczasem agent Colby odkrywa, kto jest współpracownikiem Masona i
ponownie staje z nim twarzą w twarz.
Jak
zauważyliście już w pierwszym akapicie tego tekstu, szybko nazwałem ”Zgniłe
jabłka” najlepszą z dotychczasowych odsłon ”Chew”. Co sprawiło, że z miejsca wypowiedziałem się o tym tomie tak
dobrze? Właściwie wszystko. W przeciwieństwie do paru poprzednich tomów
komiksu, tym razem ”Chew” oferuje
czytelnikowi mocne przyspieszenie akcji i kilka wydarzeń, które dość mocno
wpływają na wątek główny, dotąd momentami bardzo niemrawo poruszający się do
przodu. Zarazem to ostre zwiększenie tempa nie sprawiło, że seria utraciła to,
czym najmocniej zdobyła moje serce. Layman i Guillory nie usunęli z prowadzonej
przez siebie fabuły tej tak charakterystycznej otoczki humoru i absurdu, która
stanowi podwaliny świata, w którym dzieją się przedstawiane wydarzenia. Co
więcej, ukrytych easter eggów (wyłapałem odniesienia do ”Sagi”, serialu ”Lost: Zagubieni” czy też wydawnictwa Oni Press),
popkulturowych nawiązań czy słownych dowcipów wydaje się być tu nawet więcej,
niż dotychczas.
Lecz nie
samym humorem ”Chew” stoi. Gdy
główne wątki serii mocno ruszają do przodu, zawsze gdzieś z tyłu głowy jest
obawa, że tak mocne tempo doprowadzi do wielu niekorzystnych sytuacji. Layman
wyszedł obronną ręką i z tego, a więc udało mu się nie prowadzić poszczególnych
elementów fabuły po łebkach, zwroty akcji nawet przez moment nie wydają się być
wymuszone lub nie w klimacie, a nowe postacie wprowadzane są z rozmysłem. Na
łamach ”Zgniłych jabłek” świat Tony’ego Chu ponownie mocno się rozszerzył i
kolejny raz wydaje się, że fantazja Laymana nie zna żadnych granic. Dotychczas
każdy z tomów oferował jednego bądź dwoje ludzi obdarzonych niezwykłymi
umiejętnościami. Tutaj jest ich kilkanaście, ich zdolności są niebywale
pomysłowe i doprawdy trudno nie dostrzec w tym wszystkim najzwyczajniejszej w
świecie zabawy autorów. Totalnie wyzwolony Layman raz za razem zaskakuje (nie
tak, jak w swoim runie w ”Batman: Detective Comics” z Nowego DC Comics od
Egmontu, gdzie widać było wyraźnie iż cierpiał przy pisaniu kolejnych fabuł), a
dodatkowo serwuje czytelnikowi mocno nietypowe zakończenie, które otwiera wiele
możliwości względem kolejnych wydarzeń.
Cieszy
także fakt wyraźnego rozwijania pisanych przez siebie bohaterów. Postacie nie
stoją w miejscu, ich wybory niejednokrotnie są dość zaskakujące, ale dzięki
temu bardzo fajnie czyta się ich przygody. Tony Chu w wersji wściekłego
twardziela wypadł znakomicie, ale i Colby w zasadzie niczym mu nie ustępował.
Zasadniczo
powtarzam to przy ocenianiu każdej kolejnej odsłony tego cyklu i teraz zrobię
to ponownie. Rob Guillory narysował wszystko w bardzo typowym dla siebie stylu,
który nie uległ większym zmianom od samego początku ”Chew”. Nie ma tu absolutnie niczego, co mogłoby przekonać osoby,
którym dotychczas prace tegoż artysty nie przypadły do gustu. Ci zaś z Was,
którym jego ilustracje się podobają, powinni być usatysfakcjonowani tym, co
zaprezentowano na łamach ”Zgniłych jabłek”.
Jeśli chodzi
o dodatki i jakość wydania, to zaskoczeń nie ma. Wydawnictwo Mucha Comics
opublikowało ten tom w swoim normalnym standardzie, a ponieważ tym razem liczba
stron powraca to typowej wielkości, także i cena okładkowa ponownie wynosi 49
złotych. Bonusowe materiały to licząca osiem stron galeria okładek i szkiców, a
także przedstawienie projektu figurki żabokura wraz z efektem finalnym. Do tego
dochodzą oczywiście biogramy autorów, jak zwykle prześmiewcze i co tom inne.
Lektura ”Zgniłych
jabłek” była dla mnie prawdziwą przyjemnością i mocno nakręciła mnie na kolejne
odsłony cyklu ”Chew”. Jak już
napisałem wcześniej, jest to dla mnie najlepszy z dotychczasowych tomów serii i
mam nadzieję, że jeśli pożegnaliście się z nią, to jednak dacie jej drugą
szansę. Trudno jest mi znaleźć na naszym rynku lepsze połączenie akcji z
humorem.
--------------------------------------------------------------------------
Dziękuję wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
"Chew #7: Zgniłe jabłka" do kupienia jest w sklepach Mucha Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz