poniedziałek, 19 lutego 2018

Bingo Love OGN (Tee Franklin/Jenn St-Onge/Joy San)

Na tegoroczne Walentynki wydawnictwo Image przygotowało kilka komiksów, które poruszały wątek miłości we wszelkich jej odmianach. Mnie szczególnie mocno zainteresowało ”Bingo Love”, którego twórczynie miały za sobą bardzo udaną zbiórkę na Kickstarterze, a także gorące wsparcie Gail Simone. Komiks ten niespodziewanie pojawił się także w świadomości przynajmniej części polskich czytelników, gdy na jednej z Facebookowych grup tematycznych pojawiła się wokół niego gównoburza. No bo wiecie, komiks jest o lesbijkach, hurr durr, poprawność polityczna, ból dupy, geje atakujo! Komiks ukazał się, a jakże, 14 lutego bieżącego roku i dokładnie dzień później trzymałem go już w swoich łapach. Tematyka wydała mi się ciekawa, cena bardzo atrakcyjna, nie było więc żadnych powodów, dla których miałbym sobie tej przyjemności odmówić. Tylko, no właśnie, czy aby na pewno przyjemności? Niestety ”Bingo Love” w mojej ocenie wypada szalenie średnio i w dalszej części tekstu chciałbym pokrótce wyjaśnić dlaczego. W recenzji znajdzie się miejsce dla paru małych spoilerów, wiec jeśli planujecie lekturę i nie chcecie zepsuć sobie zabawy, nie czytajcie dalej.

Zanim przejdę do kwestii zawartości komiksu, muszę niestety pokręcić nosem w sprawie jego opakowania. Liczące sobie 80 stron ”Bingo Love” wydane zostało w cenie bazowej ustalonej w wysokości 9,99$. Za taką kwotę nie można oczekiwać fajerwerków, lecz ewidentnie twórczyniom komiksu zabrakło nieco inwencji twórczej. Gdy otworzyłem paczkę z komiksem i złapałem go w ręce, poczułem ogromny zawód. ”Bingo Love” wydano w standardowym formacie, przez co w towarzystwie innych komiksów za dychę, które nie uczestniczyły w znanej nam wszystkim promocji Image, takich jak ”I.D.”, ”Habitat” czy drugi tom ”Bękartów z Południa”, prezentuje się mizernie. Dwa pierwsze opublikowano w nieco większym formacie i na zdecydowanie lepszym jakościowo papierze, ostatni zaś miał blisko 30 stron więcej. Dorzucę do tego fakt, iż powieść graficzną wydrukowano na bardzo cieniutkiej kredzie, która średnio przyjęła dużą ilość tuszu – mój egzemplarz jest niestety cały pofalowany. Tomik jest tak cieniutki, że to iż posiada grzbiet zakrawa wręcz o żart. Pierwszy i liczący 72 strony zeszyt ”Monstressy”, który jakiś czas temu ukazał się w cenie ośmiu dolarów, jest objętościowo ”grubszy”. Na deser zaś dopiszę, że moja kopia ma źle przyciętą okładkę, przez co owy grzbiecik i tak jest lekko ale dostrzegalnie przesunięty. No kurcze, słabo. Oczywiście nie jestem jedną z tych osób, którym oczy krwawią na taki widok i zaraz komiks reklamują, ale trudno jest mi sobie przypomnieć drugi tytuł z logo Image, który tak kiepsko prezentował się w rękach.

Przejdźmy jednak do zawartości ”Bingo Love”. Powieść graficzna skupia się na Mari i Hazel, które poznają się w 1963 roku podczas gry w bingo. Ta pierwsza od razu interesuje się dziewczyną, a gdy okazuje się, że chodzić będą do tej samej klasy, znajomość szybko rozkręca się. Na tyle, by obie po jakimś czasie zakochały się w sobie. Niestety, obowiązujące wówczas normy społeczne sprawiły, że ich związek szybko staje się zakazany. Mari i Hazel zostają rozdzielone, ich znajomość upada. Pięćdziesiąt lat później, obie wpadają na siebie ponownie podczas seansu bingo i uczucia odżywają na nowo. Tyle tylko, że obie są statecznymi mężatkami, a Mari nawet ma trójkę dzieci.

O tym, że za pojęciem ”miłość” kryje się wiele znaczeń, nie trzeba nikogo przekonywać. Co najwyżej są osoby, które nie przyjmują tego do wiadomości. Tee Franklin postawiła sobie za cel pokazać w ”Bingo Love” możliwie jak najszersze spektrum różnorodności i osiągnęła to w bardzo interesujący sposób. Obie główne bohaterki, które zakochują się w sobie, są różnej rasy, różnego wzrostu, postury czy charakteru. Fajny, pomysłowy skrót, który jednak nie wszyscy mogą wyłapać. Zauważyłem, że część osób słyszących o tej powieści graficznej miało sporo obaw co do tego, czy na łamach raptem osiemdziesięciu stron uda się przedstawić satysfakcjonująco całą historię. W mojej ocenie tak właśnie się stało. Franklin stawia na najważniejsze etapy życia Mari i Hazel, praktycznie w na trzech stronach streszczając okres pięciu dekad, gdy obie były rozdzielone. Jednocześnie czytelnik prędko jest w pełni świadomy tego, w jakich sytuacjach życiowych znajdują się bohaterki podczas ich ponownego spotkania. Jednocześnie mi znacznie bardziej podoba się pierwsza połowa powieści graficznej, ta osadzona w 1963 roku. Jest znacznie bardziej naturalna, realistyczna i na swój sposób urocza, a także smutna tam, gdzie być taka powinna. Chociaż już z opisu ”Bingo Love” wynika, jaki los czeka związek młodziutkich Mari i Hazel, łatwo przyszło mi im kibicować. Wszystkie powody, przez które oceniam komiks ten średnio, ukazały się po przenosinach do roku 2015.

W tym właśnie momencie zacząłem odnosić wrażenie, że Tee Franklin zbyt mocno chce dojść do happy endu pokazując zarazem Mari i Hazel jako nieskazitelnie dobre osoby. Pojawiają się pewne uproszczenia, skróty i oklepane frazesy, zaś niektóre postacie z drugiego planu zachowują się przez to co najmniej dziwnie. Podam tu kilka dosłownych przykładów, więc szykujcie się na spoilery. Jak już wspomniałem, obie kobiety są w związkach małżeńskich. W przypadku Hazel musimy tu uwierzyć na słowo, ponieważ jej małżonek nie pojawia się nawet na jednym kadrze komiksu i po prostu wierzymy na słowo, że jest taki, jakiego przedstawia go kobieta. Czyli kiepski, nieobecny i skupiony na sobie. Z kolei James – mąż Mari – przedstawiony jest początkowo w całkiem pozytywnym świetle. Z czasem dowiadujemy się, że bardziej niż na żonie zależało mu na potomstwie i najmocniej interesował się Mari, gdy chciał kolejnego dziecka. Ta sprawa jest co jakiś akcentowana, zupełnie w przeciwieństwie do prostego faktu, iż mężczyzna przez blisko 50 lat żyje z osobą biseksualną i o tym nie wie. Gdy więc się dowiaduje i nadchodzi wielka kłótnia pomiędzy nim i Mari… okazuje się być delikatnie bardziej rozsądny! Miałem tutaj wrażenie, że Franklin jakby sama wyłapała to, iż w konflikcie tej dwójki James, pomimo wybuchowego charakteru i początkowych krzyków, zdaje się być od pewnego momentu nieco bardziej trzeźwo myślący (no ok, przynajmniej moim czysto subiektywnym zdaniem, bo przez całą lekturę zupełnie nie rozumiałem, dlaczego Mari nigdy nie powiedziała mężowi o tym, co ją uwiera w ich małżeństwie), przez co po chwili spada na nas wieść, iż kilkanaście lat wcześniej miał romans i w ten oto sposób to on momentalnie staje się większą szują. Szach mat, główne bohaterki mogą być razem.

James ogólnie okazuje się być jedynym mężczyzną w komiksie, który ma jakikolwiek charakter, ponieważ obaj synowie jego i Mari są z niego praktycznie całkowicie wyprani. Na wieść o prawdziwej miłości ich matki w zasadzie tylko wzruszają ramionami, zaś jedyna żywo reagująca na te rewelacje postać – córka Marian – z czasem zostaje nie wprost, ale jednak sprowadzona do roli osoby żywo reagującej głównie przez buzujące w niej hormony (jest w ciąży), która przekonuje się do Hazel po jednej, dłuższej rozmowie. ”Bingo Love” w tym momentach zbyt mocno zmienia się w bajeczkę, gdzie wraz z nastaniem XXI wieku wszyscy tak naprawdę są tolerancyjni i życzliwi, tylko na początku się krzywią. Jestem zdania, że powieści graficznej wyszłoby na dobre, gdyby autorka scenariusza nie trzymała się tak kluczowo obranego toru i postawiła na nieco większą dozę realizmu w drugiej połowie swojego dzieła.

Gdy przebrniemy przez tych kilkadziesiąt stron, które w mojej ocenie zbyt prosto traktują podjęty wątek, ”Bingo Love” znów wkracza na znacznie wyższy poziom i chociaż dostajemy ckliwy i na swój sposób nieco przesłodzony finał – Walentynkowy klimat jednak zobowiązuje :) - wszystko znajduje się tu na swoim miejscu i czyta się to naprawdę nieźle. Oczywiście gdy już przełkniemy kolejną gorzką pigułę: otóż ”Bingo Love” to komiks niepełny.

Tak, serio. W powieści graficznej znalazły się dwa fragmenty, gdy wątek nieco się prześlizguje, zaś czytelnik zostaje uraczony ramką informującą, że został on odpowiednio podjęty w dodatkowych historiach (nazywających się ”Secrets” oraz ”Honeymoon”), które być może gdzieś tam są. Wiem za to, gdzie ich nie ma: na Comixology, na stronie Image, na stronie kampanii Kickstarterowej, ani wreszcie na blogu poświęconemu samemu komiksowi. Oprócz twórców obu dodatków, nie ma żadnych informacji, zupełnie nic. Tym samym nie jestem w stanie powiedzieć nie tylko czy w ogóle zostały już wypuszczone lub ile mają stron, ale także czy są one darmowe one czy też na przykład limitowane jedynie dla wpłacających pieniądze na Kickstarterze. Można pomyśleć, że w dniu premiery papierowej wersji komiksu, cyfrowe bonusy powinny być już jednak dostępne.

Krótko dopowiem jeszcze coś o rysunkach. Prace Jenn St-Onge przez cały komiks prezentują równy i zadowalający poziom. Powieść graficzna utrzymana jest w kreskówkowym stylu, który na myśl praktycznie z miejsca przyniósł mi takie tytuły jak "Giant Days" czy "Lumberjaines". Wszystko jednak pasuje jak ulał do scenariusza Tee Franklin, chociaż można lekko ponarzekać, że nie przykuwają tak dużej uwagi, jak wysiłki debiutującej pisarki.

Czy zatem traktuję ”Bingo Love” jako nietrafiony zakup? Nie do końca. Historia ma kilka naprawdę fajnych momentów i rozwiązań, zwłaszcza w początkowej części tomu. Podejmuje ważną i aktualną tematykę – wszak wreszcie ktoś zauważył, że homoseksualiści i osoby biseksualne to nie tylko dwudziesto- i trzydziestoparolatkowie, ale zarazem cierpi na w mojej ocenie zbytnie uproszczenie wątku i sprowadzenie części drugoplanowych postaci do poziomu, na jaki nie zasługują. Źle nie jest, ale ”Bingo Love” mogło być znacznie lepszą pozycją.
                                               
----------------------------------------------------------------------------
                                    
"Bingo Love" do kupienia w ATOM Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz