Dziś parę słów o wydawnictwie, które
nawet zaliczyło debiut w Polsce i w trudach udało się opublikować dwanaście
zeszytów jego sztandarowej serii. Tak, tak, dobrze czytacie – ktoś naprawdę
sądził, że publikowanie ”Grimm Fairy Tales” w naszym kraju wypali i to jeszcze
w formacie zeszytowym :D Tym odważnym było wydawnictwo Okami, które swój żywot
zaczęło w 2016 roku, a zakończyło już dwa lata później. Zaś firmą, której
komiksowi przyjrzę się w dniu dzisiejszym to Zenescope Entertainment.
Nasz dzisiejszy bohater zadebiutował
na rynku w USA w 2005 roku. Założycielami byli Joe Brusha oraz Ralph Tedesco –
scenarzyści, którzy początkowo chcieli stworzyć firmę zajmującą się pisaniem
skryptów na potrzeby filmów oraz seriali. Połapali się jednak, że ich pomysły
można z łatwością zaadaptować na grunt komiksowy i tak też zdecydowali się, by
Zenescope było wydawnictwem. Jeszcze w 2005 roku zadebiutował pierwszy numer
wspomnianego już ”Grimm Fairy Tales”, które spotkało się z na tyle ciepłym
przyjęciem, by Brusha i Tedesco ugruntowali szybko swoją pozycję, a oferta
Zenescope mogła z czasem rosnąć. Nie licząc kilku wyjątków, Zenescope szybko
okazało się wydawcą dość specyficznym. O ile sam pomysł wyjściowy na ”Grimm
Fairy Tales” do głupich nie należy, tak nietrudno było zauważyć nieskrępowane
”szczucie cycem” w warstwie graficznej projektów z Zenescope. Już pierwszy
numer owego cyklu prezentował na coverze Czerwonego Kapturka w stroju
przypominającym… no, nie powiem kogo. Ale sądzę, że stosunkowo łatwo się
domyślić. Jak jednak już napisałem, pomysł ”zagryzł” na tyle dobrze, że seria
wydawana jest po dzień dzisiejszy, do czekała się licznych spin-offów, annuali
czy wydań specjalnych i sądzę, że dziś cały cykl liczy sobie około trzysta
zeszytów. Obok owej serii, Zenescope wypracowało sobie także całkiem
rozpoznawalne marki w komiksach ”Van Helsing” oraz ”Robyn Hood”, oba oczywiście
prezentujące skąpo odziane panie w rolach głównych.
Zenescope nie było dla mnie
priorytetem, jeśli chodzi o tę rubrykę. Podczas przeglądania któregoś preordera
na ATOM Comics przypadkiem jednak rzucił mi się w oczy one-shot ”Conspiracy: Planet X”, którego okładka
nie wyglądała źle. Opis także nie sugerował kolejnej reinterpretacji którejś z
baśni braci Grimm, więc pomimo lekko odstraszającej ceny (pięć dolców za
standardowy zeszyt), postanowiłem zaryzykować. Oczywiście z powodów
pandemicznych tytuł opóźnił się o kilka ładnych miesięcy, ale niedawno wreszcie
wpadł w moje ręce i spokojnie mogę napisać, że to chyba najgorzej wydane przeze
mnie pieniądze w ostatnich miesiącach.
”Conspiracy: Planet X” zapowiadało się na coś w stylu niedawno
debiutującego cyklu ”Department of Truth”
z Image i miało skupić się na młodym mężczyźnie, który czuje, że otaczający go
świat nie jest realny. Jako, że niedługo zostanie ojcem, stara się opanować
swoją wyobraźnię i korzysta z pomocy terapeutki. Wszystko to do czasu, aż
natrafia na YouTubie na kanał kogoś, kto opisuje u siebie dokładnie te same
objawy. Czy coś tu naprawdę nie gra? Ależ oczywiście, dlatego w kolejnym
akapicie polecę ze spoilerami.
Ciężko w to uwierzyć, lecz przy
scenariuszu one-shota ”Conspiracy:
Planet X” pracowało… pięć osób. Trzy wymienione są jako pomysłodawcy, dwie
kolejne jako ci, który ideę rozpisali na konkretną historię. I tych oto pięciu
łebków, których nazwisk nawet nie chce mi się wypisywać, wymyśliło nic innego,
jak ”Matrixa” z udziałem kosmitów zamiast maszyn. Oto bowiem Erik – główny
bohater niniejszego komiksu – w pewnym momencie zostaje wybudzony ze śpiączki i
wydostaje się z ogromnego słoika, w którym obcy przetrzymują ludzkość, a umysły
wszystkich są podpięte do nierealnego świata, gdzie wydaje im się, iż dalej
prowadzą swoje życia. Tadaaaaaam, oto efekt ciężkiej rozkminy pięciu osób. Oczywiście
rzecz jest one-shotem bardzo umownym, raczej wygląda na badanie zainteresowania
przed ewentualnym startem serii, na co wyraźnie wskazuje końcowy cliffhanger i
bardzo, ale to naprawdę bardzo pobieżne potraktowanie tematu na przestrzeni
całych 26 stron komiksu (plus dwie reklamy). Koniec spoilerów.
Trudno nie dojść do wniosku po
lekturze, że gdy Zenescope nie umieszcza do swoich komiksów półnagich kobiet,
to jak na tacy widać brak jakiegokolwiek pomysłu na ich tytuły. ”Conspiracy: Planet X” jest beznadziejną
pozycją pod tak wieloma względami, że to w pewnym sensie szokujące. Przyczepię
się chociażby do ceny. 5 dolców za komiks mający 28 stron i wydany tak, jak
tylko można najgorzej. Zaryzykuję stwierdzenie, że nawet nasz rodzimy ”Kaczor
Donald” lepiej się prezentuje pod tym kątem.
No cóż, lekcja odrobiona. Niegdyś
sparzyłem się licząc, że ”Grimm Fairy Tales” nie jest kompletnym gniotem, teraz
drugi raz wszedłem do tej samej rzeki i przekonałem się, że jakiekolwiek grzebanie
w ofercie wydawnictwa Zenescope to średnio udany pomysł. I właśnie z tą
konkluzją dziś już Was pozostawiam.
Zdradzę na sam koniec, że w kolejnym
odcinku tej rubryki zmierzę się z wydawnictwem Source Point Press, o którym na
chwilę obecną nie wiem kompletnie nic. Jeśli nic się nie zmieni, to ósma ”Alternatywka”
pojawi się na blogu w styczniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz