Obliczenia nie mogą się
mylić, od mojego ostatniego nabijania się z komiksów Roba Liefelda na łamach
tej rubryki minął niemal dokładnie rok, gdy 8 maja 2017 robiłem sobie jaja z
tego, co ten legendarny twórca wyczyniał na łamach pierwszego numeru solowej serii
”Glory”. Dziś co nieco o komiksie,
który co roku wala się w sporych ilościach w pudłach ze starymi zeszytówkami na
kolejnych odsłonach MFKiG i jakoś mało kto jest zainteresowany jego kupnem.
Panie i panowie, oto ”Brigade #1”.
Czy kogoś brak zainteresowania w zasadzie dziwi? No nie powinien, ale i tak nie
ma co się krępować i zajrzyjmy do tego, co oferuje ten komiks.
Na dobry początek
okładka. Tutaj mamy do czynienia z jedynym odręcznym dziełem Roba Liefelda,
ponieważ za środek zeszytu odpowiedzialny był już jeden z jego minionów, a
konkretnie Marat Mychaels. Okładka to 100 procent Roba w Robie i chociaż z
jakiej strony by nie spojrzeć jest ona paskudna, to i tak w oczy rzuca się
okienko z informacją o tym, że pracę tę można wygrać w konkursie. Widzimy tu
więc Battlestone’a – wyglądającego trochę jak długowłosy Cable z X-Men, tyle
tylko że z gustowną trupią czachą na czole (jej zastosowanie i funkcjonalność
do dziś pozostaje dla mnie dużą zagadką), którego stóp Liefeldowi oczywiście
rysować się nie chciało. Podobnie zresztą jak jakiegokolwiek tła. Obok
gustownie lewitują sobie głowy członków tytułowej Brygady i tutaj musicie mi
uwierzyć na słowo – obie widoczne panie to dwie różne osoby, chociaż niewiele
na to na pierwszy rzut oka wskazuje. Okładka zatem jest klasą samą w sobie,
zajrzyjmy więc i do środka.
”Brigade #1” ukazało się w 1992 roku i było pierwszym z wielu
planowanych spin-offów serii ”Youngblood”.
Opowieść skupia się na wspomnianym Battlestonie, który odszedł ze składu
czołowej ekipy studia Extreme i teraz jest liderem nowopowstałej ekipy
superbohaterów. Zeszyt przedstawia nam jeden z ich treningów, a także wspólną
misję, której celem jest powstrzymanie grupy terrorystów, którzy z Waszyngtonie
wzięli zakładników i grożą wysadzeniem wieżowca. Pierwsza połowa komiksu to
standardowe przedstawianie poszczególnych postaci i ich zdolności, a także
charakterów oraz ukazanie tego, że początkująca grupa jeszcze nie najlepiej się
ze sobą dogaduje. Część druga to już konkretna rozpierducha, gdzie Brygada radzi
sobie całkiem nieźle, ale ostatecznie show i tak skrada Battlestone, czego
efektem jest wysadzenie budynku, zniszczenie sporej części miasta i bohaterskie
oraz turbobadassowe wygrzebanie się spod gruzów. Całość z oddali obserwuje
kosmita, który w Brygadzie zaczyna zauważać godnych siebie przeciwników, a imię
jego brzmi…
GENOCIDE!!! :D Tak, tak,
pierwszym konkretnym przeciwnikiem Brygady będzie gość nazywający się
”ludobójstwo”. Pamiętajcie, że lata dziewięćdziesiąte to nie tylko okres
totalnego upodlenia większości mainstreamowych komiksów superbohaterskich z
USA, ale także czas, gdy prześcigano się w wymyślaniu nowym bohaterom i
złoczyńcom kretyńskich pseudonimów i jeżeli zabrakło w nich przedrostka ”dead”,
”death”, ”kill” lub ”blood”, albo czegoś przynajmniej kojarzącego się z
przemocą, to nie miało to prawa bytu. Cały czas moim osobistym faworytem jest
złoczyńca ze ”StormWatch”, który
nosił kryptonim Despot, ale Genocide – notabene potwierdzonych zgonów z jego
ręki zbyt wielu nie widzimy – jest zaraz za nim.
Ale wróćmy do komiksu.
Zaprezentowani na łamach ”Brigade #1”
bohaterowie to także Liefeldowy standardzik – połowa jest w jasny sposób
zerżnięta z postaci Marvela (sam Battlestone jest takim znacznie bardziej edgy
Kapitanem Ameryką z domieszką genu X), druga połowa z kolei ma origin
wykazujący się kreatywnością ocierającą się masterlevel planowania. Weźmy na
przykład taką Stasis, która jest jedną z lewitujących blond głów z okładki.
Kobieta ta posiada moce manipulacji energią kinetyczną, które zyskała po tym,
jak uprowadzili ją kosmici, poeksperymentowali i no… tego… ot tak oddali. Z
kronikarskiego obowiązku dodam do tego, że jej strój bojowy to jednoczęściowy
kostium kąpielowy, co doskonale widać na powyższym zdjęciu. Fabuła zeszytu jest
prosta, mało odkrywcza i zwyczajnie nudna, zaś Marat Mychaels robi co może, by
przypominać swoimi rysunkami o tym, czyim jest uczniem. Zresztą nie jest w tym
osamotniony.
”Brigade #1” zawiera bonus w postaci kartonowej, małej wkładki. Przedstawia
ona nieco bliżej sylwetki Stasis oraz Battlestone’a. Zeszyt sprzedawany był za
1,95$, co wówczas było dość wysoką kwotą i nie oferował nic, co usprawiedliwiałoby
tę cenę. Dosłownie nic. No ale dzisiaj, gdy przybędziecie do Łodzi na MFKiG,
jest szansa iż znajdziecie zeszyt ten w pudłach z dziełami wątpliwej jakości za
trzy do pięciu złotych, możecie przekonać się na własnej skórze jak kiepski
jest to komiks.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz