wtorek, 15 maja 2018

Z archiwum Image #53 - Brigade

Obliczenia nie mogą się mylić, od mojego ostatniego nabijania się z komiksów Roba Liefelda na łamach tej rubryki minął niemal dokładnie rok, gdy 8 maja 2017 robiłem sobie jaja z tego, co ten legendarny twórca wyczyniał na łamach pierwszego numeru solowej serii ”Glory”. Dziś co nieco o komiksie, który co roku wala się w sporych ilościach w pudłach ze starymi zeszytówkami na kolejnych odsłonach MFKiG i jakoś mało kto jest zainteresowany jego kupnem. Panie i panowie, oto ”Brigade #1”. Czy kogoś brak zainteresowania w zasadzie dziwi? No nie powinien, ale i tak nie ma co się krępować i zajrzyjmy do tego, co oferuje ten komiks.

Na dobry początek okładka. Tutaj mamy do czynienia z jedynym odręcznym dziełem Roba Liefelda, ponieważ za środek zeszytu odpowiedzialny był już jeden z jego minionów, a konkretnie Marat Mychaels. Okładka to 100 procent Roba w Robie i chociaż z jakiej strony by nie spojrzeć jest ona paskudna, to i tak w oczy rzuca się okienko z informacją o tym, że pracę tę można wygrać w konkursie. Widzimy tu więc Battlestone’a – wyglądającego trochę jak długowłosy Cable z X-Men, tyle tylko że z gustowną trupią czachą na czole (jej zastosowanie i funkcjonalność do dziś pozostaje dla mnie dużą zagadką), którego stóp Liefeldowi oczywiście rysować się nie chciało. Podobnie zresztą jak jakiegokolwiek tła. Obok gustownie lewitują sobie głowy członków tytułowej Brygady i tutaj musicie mi uwierzyć na słowo – obie widoczne panie to dwie różne osoby, chociaż niewiele na to na pierwszy rzut oka wskazuje. Okładka zatem jest klasą samą w sobie, zajrzyjmy więc i do środka.

Brigade #1” ukazało się w 1992 roku i było pierwszym z wielu planowanych spin-offów serii ”Youngblood”. Opowieść skupia się na wspomnianym Battlestonie, który odszedł ze składu czołowej ekipy studia Extreme i teraz jest liderem nowopowstałej ekipy superbohaterów. Zeszyt przedstawia nam jeden z ich treningów, a także wspólną misję, której celem jest powstrzymanie grupy terrorystów, którzy z Waszyngtonie wzięli zakładników i grożą wysadzeniem wieżowca. Pierwsza połowa komiksu to standardowe przedstawianie poszczególnych postaci i ich zdolności, a także charakterów oraz ukazanie tego, że początkująca grupa jeszcze nie najlepiej się ze sobą dogaduje. Część druga to już konkretna rozpierducha, gdzie Brygada radzi sobie całkiem nieźle, ale ostatecznie show i tak skrada Battlestone, czego efektem jest wysadzenie budynku, zniszczenie sporej części miasta i bohaterskie oraz turbobadassowe wygrzebanie się spod gruzów. Całość z oddali obserwuje kosmita, który w Brygadzie zaczyna zauważać godnych siebie przeciwników, a imię jego brzmi…
GENOCIDE!!! :D Tak, tak, pierwszym konkretnym przeciwnikiem Brygady będzie gość nazywający się ”ludobójstwo”. Pamiętajcie, że lata dziewięćdziesiąte to nie tylko okres totalnego upodlenia większości mainstreamowych komiksów superbohaterskich z USA, ale także czas, gdy prześcigano się w wymyślaniu nowym bohaterom i złoczyńcom kretyńskich pseudonimów i jeżeli zabrakło w nich przedrostka ”dead”, ”death”, ”kill” lub ”blood”, albo czegoś przynajmniej kojarzącego się z przemocą, to nie miało to prawa bytu. Cały czas moim osobistym faworytem jest złoczyńca ze ”StormWatch”, który nosił kryptonim Despot, ale Genocide – notabene potwierdzonych zgonów z jego ręki zbyt wielu nie widzimy – jest zaraz za nim.

Ale wróćmy do komiksu. Zaprezentowani na łamach ”Brigade #1” bohaterowie to także Liefeldowy standardzik – połowa jest w jasny sposób zerżnięta z postaci Marvela (sam Battlestone jest takim znacznie bardziej edgy Kapitanem Ameryką z domieszką genu X), druga połowa z kolei ma origin wykazujący się kreatywnością ocierającą się masterlevel planowania. Weźmy na przykład taką Stasis, która jest jedną z lewitujących blond głów z okładki. Kobieta ta posiada moce manipulacji energią kinetyczną, które zyskała po tym, jak uprowadzili ją kosmici, poeksperymentowali i no… tego… ot tak oddali. Z kronikarskiego obowiązku dodam do tego, że jej strój bojowy to jednoczęściowy kostium kąpielowy, co doskonale widać na powyższym  zdjęciu. Fabuła zeszytu jest prosta, mało odkrywcza i zwyczajnie nudna, zaś Marat Mychaels robi co może, by przypominać swoimi rysunkami o tym, czyim jest uczniem. Zresztą nie jest w tym osamotniony.
Ilustracje na łamach ”Brigade #1” to równia pochyła. Zupełnie jakby Mychaels zrobił 5-6 stron i przypomniał sobie, że za tydzień ma deadline i resztę robił na kolanie. Po paru początkowych planszach, które no w zasadzie nie wyglądają znowu tak źle, następuje soczysty strzał w pysk i od tego momentu rysownik zapomina o tym, co to takiego perspektywa i sprawia wrażenie artysty, który najpierw rysuje sobie ramki poszczególnych kadrów, a dopiero potem zastanawia się nad tym, jak w zasadzie ma się w nich zmieścić. Drugi plan istnieje bądź nie w zależności od potrzeby, ale Mychaels czasami nawet zapomina o takich rzeczach jak podłoga, przez co raz na jakiś czas widzimy poszczególne postacie lewitujące w pustce lub zagłębione po kostki w nicości. Gdy na samym końcu Genocide pojawia się na dwóch kadrach, ma dwie zupełnie inaczej wyglądające głowy przez co nie wiadomo do końca, czy posturą przypomina Hulka czy raczej kogoś bardziej tradycyjnie humanoidalnego. Tych wszystkich kwiatków jest strasznie dużo, a swoje trzy grosze dorzuca jeszcze kolorysta Brian Murray. Przynajmniej tak sądzę, bo to co widać na kartach ”Brigade #1” jest tak złe, że równie dobrze można to zrzucić na błędy drukarskie (chociaż szczerze wątpię). Kolorysta najprawdopodobniej nigdy w życiu nie widział Azjaty lub osoby bladej, dzięki czemu Kayo – Japończyk w składzie Brygady, przez cały zeszyt ma złocisty kolor skóry, zaś Battlestone, tutaj ukazany jako niezbyt mocno opalony, momentami przypomina chodzącą cytrynę. Jest taki kadr w zeszycie, gdzie obaj stoją obok siebie i wygląda to doprawdy prześmiesznie. Starałem się pokazać ten efekt na trzecim zdjęciu, lecz niestety aparat z telefonu nie oddaje tego tak mocno, jak przyjrzenie się poszczególnym stronom na żywo.

Brigade #1” zawiera bonus w postaci kartonowej, małej wkładki. Przedstawia ona nieco bliżej sylwetki Stasis oraz Battlestone’a. Zeszyt sprzedawany był za 1,95$, co wówczas było dość wysoką kwotą i nie oferował nic, co usprawiedliwiałoby tę cenę. Dosłownie nic. No ale dzisiaj, gdy przybędziecie do Łodzi na MFKiG, jest szansa iż znajdziecie zeszyt ten w pudłach z dziełami wątpliwej jakości za trzy do pięciu złotych, możecie przekonać się na własnej skórze jak kiepski jest to komiks.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz