Dlaczego napisałem, że Comic Vine poległo przy tym tytule? Otóż powód jest prozaiczny – na stronie jest tytuł, są okładki, ale o twórcach komiksu informacji nie ma już prawie żadnych. Jest co prawda zakładka o scenarzyście, którym jest Robert Chong, lecz dowiemy się z niej tylko tyle, przy jakich komiksach się jeszcze w swojej niedługiej karierze udzielał. Podpowiem – samo Image. Rysownik Jae Kim, koloryści Rosy Chun oraz Tony Kim nie są już nawet wspomniani, więc trudno mi o nich napisać coś więcej, niż to, co wywnioskowałem z lektury komiksu. A o tym dalej. Jest w zeszycie krótka informacja o tym, jakoby zespół tworzący miniserię ”Mech Destroyer” nosił nazwę Yacom, ale kolejna wizyta w sieci pokazała mi tylko, że pod tą nazwą działał w latach 2000-2002 wydawca… mang? Nie jestem pewien nacji twórców danych dzieł, więc zostawiam ten znak zapytania (bo przecież np. koreańskie komiksy to nie mangi, tylko manhwy, prawda?).
Fabuła ”Mech Destroyer” przenosi nas do roku 2054, gdy na Ziemię napada potężna kosmiczna rasa i ludzkość szybko cofa się do partyzantki. Dziewięć lat później powstaje pierwsza broń, która ma jakiekolwiek szanse z Ja-Daksami i jest to potężna zbroja bojowa o nazwie, a jakże, Mech Destroyer. Sęk w tym, że jej pilot musi się z nią zespolić na poziomie komórkowym, co niekoniecznie jest łatwe, a nawet grozi jego lub jej rychłym zgonem. Oczywiście w pobliżu kręci się młody i narwany Reese Taylor, który wygląda trochę jak Son Goku z Wenezueli (kwestia kolorów, do tego też wrócę później), co w dość jasny sposób sugeruje nam, że prędzej czy później (spoiler: prędzej) to właśnie on wskoczy do zbroi XR5000.”Mech Destroyer” to taka, przepraszam za wyrażenie, miejscami idiotyczna i radosna nawalanka. Swoisty symbol okresu, w którym komiks powstał. Nawet nie chce mi się wyliczać dziur fabularnych tylko z tego jednego zeszytu, aczkolwiek zawsze podoba mi się koncepcja supertajnej bazy, do której dostać można się praktycznie z marszu, ale hej – nie na tym powinienem się skupić. W końcu przypatrzcie się tytułowi komiksu i pomyślcie: czy to miała być mądrze napisana opowieść, czy komiks o rozdupcaniu kosmitów przez wielkiego mecha? Co prawda tego za wiele w premierowym zeszycie nie ma, ale gdzie nie gdzie mają rozmach skurkobańce.
Ogólnie jako taką niezobowiązującą rozpierduchę, komiks przeglądało się nieźle. Problemem dla mnie była jednak prawie cała warstwa graficzna. Począwszy od paskudnych, komputerowych barw, które były tak nijakie, że przez cały zeszyt nie miałem zielonego pojęcia, jakiego w zasadzie koloru skóry jest główny bohater (no… najbliżej karnacją mu było do kogoś z Ameryki Południowej, ale głowy bym sobie za to uciąć nie dał), natomiast rysownik Jae Kim robi to, co wielu jego kolegów po fachu w czasie tej, nazwę to umownie, ”azjatyckiej fali”. Mianowicie stara się rysować w takim lekko mangowym stylu, lecz jednocześnie nie starając się ukrywać, iż tytuł powstaje na rynek USA. W efekcie dostajemy taką fuzję, która jest ni w jedną, ni w drugą stronę. Reese Taylor wygląda przez większość zeszytu jakby faktycznie uciekł z mangi (nienaturalnie wielkie oczy, fryzura na Son Goku SSJ4), obok niego latają postacie już zdecydowanie bardziej typowe dla komiksów z USA. Mech jest ewidentnie ”Japoński”, kosmici… w sumie też. Całość ”Mech Destroyer” daje w efekcie poczucie swoistego miksu dwóch takich smaków, których wówczas niemal nikt nie potrafił podać w odpowiednich proporcjach. Efekt nierzadko bywa po prostu komiczny, bo zwłaszcza postać Reese’a miejscami wygląda jakby była doklejona z innego komiksu.
I na koniec zapewniam, że na łamach ”Z archiwum Image” jeszcze parę razy wspomnę o tego typu cudach. Chyba nawet następnym razem opowiem o komiksie, którego rysownik po prostu za cholerę nie umiał narysować osoby czarnoskórej bez klasycznego ”blackface’a”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz