niedziela, 13 września 2020

Z archiwum Image #80 - Kin

Kojarzycie takiego rysownika jak Gary Frank? No pewnie, przecież to ten gość, który dość mocno wypromował się swego czasu przy Supermanie i do dziś pozostaje jedną z największych gwiazd, przynajmniej wśród rysowników pracujących dla DC Comics. Ciekawe czy wiecie, że artysta ten pod koniec ubiegłego wieku był już w owym wydawnictwie, ale odbijał się po mniej znaczących tytułach, takich jak ”Supergirl” czy ”Gen13”, miał też jakieś epizody w Marvelu, ale generalnie mało kto w zasadzie kojarzył, kim jest ten rysownik. Wszystko się zmieniło w 2000 roku, gdy J. Michael Straczynski zatrudnił go do wydanego w barwach Image Comics, a konkretnie studia Top Cow, komiksu ”Midnight Nation: Plemię Cienia”. Tytuł ten następnie otworzył mu szeroko drzwi do rysowania ”Supreme Power” dla Marvela, skąd zaś przeniósł się do DC i otrzymał szansę przy ”Action Comics” ze scenariuszami Geoffa Johnsa. Mało kto jednak wie, że jeszcze przed kolaboracją ze Straczynskim, Frank wydał w Image całkowicie autorski komiks.

Kin” zadebiutowało na sklepowych półkach w marcu 2000 roku i pomimo szumnych zapowiedzi ze strony Top Cow, była to tylko miniseria, która składała się z sześciu zeszytów. Ale hej, przynajmniej nie tylko wyszła w całości, ale nawet obyło się bez większych opóźnień (sześć numerów w siedem miesięcy). Ech… pamiętacie jeszcze jak Frank mordował się, żeby ”Zegar Zagłady” z DC wychodziło chociaż raz na dwa miesiące i mu nie wychodziło? :D Niemniej jest to dla mnie całkowicie zrozumiałe, ponieważ postęp, jaki dokonał przez te dwie dekady jest ogromny i trudno nie docenić ewolucji stylu tego artysty. Ale do tego jeszcze wrócę.

Jak już wspomniałem wcześniej, ”Kin” to tytuł autorski i Gary Frank nie tylko narysował, ale również i napisał scenariusz. Przynajmniej w pierwszym zeszycie, wyszło mu to tak, jak można było się spodziewać i słowo ”przeciętnie” z mojej strony jest raczej kurtuazją. Historia osadzona jest w czasach obecnych i dowiadujemy się, że Neandertalczycy tak naprawdę nie wyginęli. Żyje co najmniej jeden osobnik, prawdopodobnie jest ich więcej i ukrywają się na Alasce. A ponieważ wygląda na to, że wymyślili własną technologię, złowrogi prezes wielkiej, złej korporacji, chce im te urządzenia zabrać, a ich samych zabić. Dlaczego? No bo dlaczego nie. Zła korporacja musi być zła. Jest jednak ktoś, kto się z tym nie zgadza i próbuje powstrzymać wyginięcie gatunku. I dopiero gdzieś w tym wszystkim jest niejaka Elspeth – strażniczka parku narodowego, która odnajduje rannego Neandertalczyka. Chociaż potem jest główną bohaterką, w pierwszym zeszycie poznajemy ją dopiero na sześciu ostatnich stronach.

Przy czym ”poznajemy” to lekka przesada, bo zarysowanie poszczególnych postaci w pierwszym zeszycie ”Kin” kuleje… oj, bardzo mocno. Główny zły to w zasadzie czysto przepisany schemat z podręcznika do tworzenia złoczyńców, naturalnie ma super-twardą kobietę-komandos jako prawą rękę, jego przeciwnik jest naturalnie krystalicznie szlachetny, a z tych sześciu stron, na których pojawia się Elspeth wynika tylko tyle, że lubi skakać skuterem śnieżnym po górach i kocha swoją robotę. Ale spokojnie, w drugim numerze na pewno czytelnicy poznali więcej szczegółów na jej temat. Przynajmniej tych anatomicznych, bo już na okładce drugiego numeru nasza Elspeth biega w samej bieliźnie. Ech… mroczne czasy komiksu w USA.

Jak już wspomniałem wcześniej, po ”Kin” widać wyraźnie, że to jeszcze nie jest ten Gary Frank, którego znamy i (chyba) lubimy. Żadne to wielkie odkrycie, że na przestrzeni dwóch dekad styl może się zmienić, prawda? Niemniej tutaj mamy jeszcze do czynienia z artystą w wersji, po której widać mocno, że on to on i trudno pomylić go z kimś innym, lecz jednocześnie nie jest to poziom graficzny chociażby przywołanego już ”Zegara Zagłady”.

Szczególne gratulacje należą się za to Paulowi Moontsowi oraz Kenowi Wolakowi, którzy skrywają się pod pseudonimem ”Bongotone” i z jakiegoś powodu uznali, że na łamach komiksu ”Kin” powinny znaleźć się półprzeźroczyste dymki. Sama idea może i jest zacna, ale już jej wykonanie ssie. W kilku miejscach bowiem pod dymkami znajduje się coś mocniej zarysowanego, przykładowo żaluzje, drzewa lub kontury kadrów i wtedy tekst prezentuje się nie tylko nieco nieczytelnie, ale także już iście kuriozalnie.

Pierwszy zeszyt ”Kin” zawiera sporo dodatków, które jednak nijak nie są związane z samym komiksem. Jest tu wywiad z nieżyjącym już Michaelem Turnerem na temat pewnego crossoveru. Następnie Matt Hawkins rozmawia ze swoją siostrą, której zamarzyła się kariera scenarzystki na łamach komiksu ”Blood Legacy”. Ogólnie warto podkreślić, że w owych czasach Top Cow eksperymentowało z czymś na kształt ”stron klubowych” i do swoich komiksów dorzucało po kilka stron pierdoletów, pod wspólną nazwą The Cow. Urocze, lecz zdaje się, że pomysł ten nie przetrwał szczególnie długo.

Całkiem niedawno dostałem od ATOM Comics osiem zamówionych w ciemno zeszytów od Image, które wychodziły w USA w latach 1999-2001. Jeśli będę się przy nich bawił tak dobrze, jak przy ”Kin”, nie będę żałować ani jednej z wydanych złotówek. Tutaj mamy niestety jedynie kolejny, dość jaskrawy dowód na to, że nie każdy dobry rysownik powinien się brać za scenariusze :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz