sobota, 6 października 2018

Z archiwum Image #57 - WildCore

Zbliżała się końcówka roku 1997. Próbując zareagować nieco na malejące w oczach wyniki sprzedaży, włodarze studia WildStorm postanowili dokonać kilku kosmetycznych zmian i przy okazji ”obrandować” swoje komiksy szyldem New Horizons. Doszło wtedy do zmian na stanowiskach rysowników serii ”WildC.A.T.S.”, ”Wetworks” i ”Gen13”, ”StormWatch” zaś zostało zakończone i restartowane z dokładnie tym samym zestawem twórców, czyli dokładnie tak, jak swego czasu bardzo lubił robić Marvel. Pojawiło się także kilka nowych tytułów, spośród których dziś w zasadzie nie ma czego wspominać, być może za wyjątkiem jednego. Mowa oczywiście o ”Divine Right: The Adventures of Max Faraday” Jima Lee, które okazało się zaskakująco udanym komiksem. ALE, jak zauważyliście powyżej, dziś zajmę się innym tytułem. Skupię się na promowanym jako motor napędowy inicjatywy New Horizons tytule, który okazał się zarazem jego kulą u nogi. Tak oto przechodzimy do ”WildCore”.

W ogólnym zamierzeniu, tytuł ten jest bezpośrednią kontynuacją zakończonej parę miesięcy wcześniej serii ”Backlash”, której główna obsada odgrywa także najważniejsze role i tutaj. Tyle tylko, że Marc Slayton dorósł wreszcie do wniosku, że on sam i stojąca u jego boku Taboo nie dadzą sobie rady z wszystkimi zagrożeniami. Tworzy więc grupę, do której dołączają Brawl, Ferrian, Styrian (cała trójka znana z kart poprzedniej serii) oraz Vigor – jedyny totalny debiutant. Już w premierowym zeszycie serii w tle zaczyna kręcić się Zealot i koniec końców ona również dołącza do składu. Ich przeciwnikami jest grupa obcych najeźdźców o ksywce D’rahn, która zdecydowanie ma bardzo dużą chrapkę na podbicie naszej planety.

Ekipą odpowiedzialną za powstanie serii ”WildCore” jest duet Sean Ruffner i Brett Booth. Obaj byli wówczas wiernymi uczniami Jima Lee i co tu dużo mówić, to zdecydowanie widać. O ile jednak w przypadku Bootha nie jest to jakiś wielki minus, do czego zresztą wrócę później, tak w przypadku Ruffnera bardzo trudno dziwić się, że jego kariera jako scenarzysty rozpoczęła się i zakończyła pomiędzy 1992 i 1998 rokiem. Podobnie jak masa innych… emmm… twórców (?) z wczesnego Image, Ruffner najzwyczajniej w świecie pisać nie potrafił. Ale był dobrym kumplem Jima Lee i Brandona Choia – kolejnego legendarnie wręcz pozbawionego talentu – to pisać mu pozwalano. Czytając tych kilka numerów serii ”Backlash”, które akurat posiadam w swoich zbiorach, a także premierowej odsłony ”WildCore”, można szybko dojść do wniosku, że kłoda drewna byłaby w stanie napisać lepszą i bardziej naturalną historię. Pozwolę sobie zacytować DOSŁOWNIE dialog z pierwszej strony omawianego dzisiaj komiksu.

- Dzięki Darla. Mogę zadzwonić do ciebie później?
- Wybacz, będę wtedy w drugiej pracy.
- Serio? Kim ty jesteś? Jamajczykiem? Ha ha ha.

Badum, tsssss.
Po takim otwarciu, można spokojnie mieć obawy o to, co będzie dalej. I wiele się nie pomyliłem, ponieważ kolejne strony pokazują, iż Ruffner pisał po prostu to, co mu przychodziło do głowy i nie zastanawiał się nad tym, czy ma to jakiś większy sens. I tak oto w moich rękach wylądował komiks, w którym jeden, w dodatku mentalnie nieco niestabilny członek grupy śledzi ekipę, która chce i ma wystarczająco dużo mocy, by przejąć władzę nad światem, podczas gdy CAŁA reszta gania po ulicach Detroit szukając złotoustego porywacza kobiet (”A więc jesteś honorową dziwką? To dobrze, czeka cię śmierć!” – kolejny cudny dialog Ruffnera), który okazuje się być jednostrzałowcem. Ale ok, każdy ma swoje priorytety. Swoistą wisienką na torcie jest kulminacja zeszytu, w którym ekipa głównych bohaterów dowiaduje się, że poszukiwani przez nich D’rahn zaatakowali bazę wojskową i zabijają wszystko, co się rusza, lecz Backlash nie jest do końca przekonany, czy to właściwy moment, by ruszyć na misję ratunkową. To miał być chyba ten element dramatyczny. Tak sądzę…

Scenariusz Ruffnera to totalna bieda. Postacie i ich charaktery są płaskie jak kartki papieru, na których zapisano ich losy. Mało które wydarzenia trzymają się tu grubszego sensu, a sposób prowadzenia Zealot i próba usprawiedliwiania/wytłumaczenia jest dołączenia do WildCore jest zwyczajnie kretyńska. Jest to wręcz podręcznikowy przykład tego, jakie kolesiostwo panowało z Image w początkowych latach istnienia tego wydawnictwa. Warto tu zwrócić uwagę, że po przejściu WildStormu do DC, twórcy tacy jak Ruffner i Choi bardzo szybko musieli znaleźć sobie nowe zatrudnienie. Inaczej sprawa miała się z Brettem Boothem.

Rysownika tego nazywam wiernym uczniem Jima Lee, bo chociaż z czasem wypracował sobie swój styl, to jednak sięgając po jego najwcześniejsze prace, trudno nie dostrzec tego jak wiele rzeczy Booth po prostu kopiował od swojego mentora (serio, facet najpierw był uczniem, a potem też asystentem Lee). Na łamach ”WildCore” widzimy już taki swoisty stan pośredni pomiędzy pójściem swoją ścieżką, a dalszym korzystaniem z tricków bardziej znanego autora. Faktem niezaprzeczalnym jednak jest, że Booth to jedno z tych nazwisk wypromowanych za czasów starego Image, które po nadejściu XXI wieku potrafiły się odnaleźć w nowych realiach. Rysownik ten udzielał się zarówno w Marvelu jak i DC, gdzie jeszcze do niedawna pracował przy serii ”Titans”.

Fun fact: kolorystką komiksu jest Jessica Ruffner-Booth. Siostra scenarzysty i żona rysownika. Tak więc wiecie :)

Samo ”WildCore” nie rozwinęło skrzydeł i zostało zakończone na numerze dziesiątym. Powodem nie była tylko nie do końca zadowalająca sprzedaż, ale także fakt sprzedania WildStormu wydawnictwu DC Comics. Jedynymi seriami, które wówczas nie zostały skasowane, były najbardziej popularne ”Gen13” oraz ”DV8”. ”StormWatch” przekształciło się w ”The Authority”, ”WildC.A.T.S.” spokojnie czekało na swój restart, ostro promowano rewelacyjne ”Planetary” i znacznie mniej udane ”The Monarchy”, zaś postacie z ”WildCore” w większości na długie lata zostały zapomniane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz