Wyobraźcie sobie sytuację, w której
płacicie 75 złotych profesjonalnemu magikowi za wykonanie fenomenalnej sztuczki.
Ten przyjeżdża do Was do domu, bierze pieniądze, sra na środku dywanu i znika. Gratuluję,
właśnie dowiedzieliście się jakim uczuciem jest czytanie ”The Magic Order: Bractwo Magów” dla osoby, której po drodze nie
wypadł mózg z głowy. Być może raz czy dwa zdarzy mi się przekląć w dalszej
części tekstu, a już na pewno polecą tam dość mocne spoilery, ale zrobię co się da, by obrzydzić Wam
kupienie tego komiksu.
”The Magic Order: Bractwo Magów” przenosi nas do świata, w którym na
straży ładu i porządku stoi od pokoleń tajemnicza grupa czarodziejów. Nikt nie
wie o jej istnieniu, lecz to właśnie dzięki nim siły ciemności nie są w stanie
nikogo skrzywdzić. Ale co się stanie, gdy takowe wezmą sobie na cel właśnie
członków tajemnego bractwa? Złowroga Madame Albany za wszelką cenę chce zdobyć
tajemną księgę najpotężniejszymi czarami i jeśli jej się to uda, żaden mag nie
da rady powstrzymać zagłady Bractwa.
Wielokrotnie przy okazji wcześniejszych komiksów ze scenariuszem Marka Millara śmiałem się, że ten… no dobra, użyjmy zwrotu ”twórca” ma napisaną na kolanie aplikację do seryjnego tworzenia scenariuszy, która wypluwa mu kolejno niemal dokładnie te same historie, mające niezmiennie całkiem dobry punkt wyjściowy, tylko tak dla zmyłki z innym czasem i miejscem akcji. Podkreślałem też niejednokrotnie, że u Millara można spotkać tylko dwa rodzaje przeciwników głównych bohaterów i no kuźwa nie uwierzycie – na łamach ”The Magic Order: Bractwo Magów” kolejny raz dostajemy to samo. Millar praktycznie nie potrafi napisać nic innego niż schemacik ”złodupny supertwardy złoczyńca i jego jeszcze bardziej złodupny supertwardy pomocnik, który obowiązkowo ma osobisty problem z głównym bohaterem”. Mieliśmy to wcześniej w ”Hucku” (profesor Orłow i ”brat” głównego bohatera), Starlight: Gwiezdny Blask” (Kingfisher i Wes Adams), ”Reborn: Odrodzona” (Il Mago i generał Frost, mszczący się za to, że jako kot został wykastrowany), ”Km/h” (agent Cutler i jego tajemniczy więzień), po części w ”Jupiter’s Legacy: Dziedzictwo Jowisza” (wuj i brat głównej bohaterki), a jeśli Mucha Comics sięgnie po takie ”Space Bandits” to dostaniemy kolejną powtórkę z rozrywki. No i nie powinno nikogo dziwić, że w ”Harrym Potterze na serio” Millar znowu dał nam taki duecik. Jak zwykle również ten najważniejszy zły pozbawiony jest krzty charakteru. Ot, lecimy standardem: Madame Albany jest zła, potężna, ma swój cel, jest wiecznie wkurwiona, idzie wszystkich pozabijać i to wszystko, co powinniście o niej wiedzieć. Backstory? Motywacja? Albo chociaż coś więcej o jej pomocnikach? A po co? Millar rzuca parę zdań w dwóch dialogach, a potem przechodzi od jednego do kolejnego pojedynku na czary.
Pojedynku na czary, którego finezja dorównuje słuchaniu wystąpień posłów w sejmie. Masz komiks o potężnych czarodziejach, który jednym pierdnięciem są w stanie zrobić wszystko, więc jak przedstawiasz ich walki? A no tak, że prują do siebie promyczkami – pomarańczowymi, fioletowymi, niebieskimi, nieważne. No dobra, ewentualnie czasem robi się ciemno i pojawiają się jakieś mary. Paradoksalnie, najbardziej pomysłowy czar jaki pojawia się w ”The Magic Order: Bractwo Magów”, to ten, który przenosi ludzi do świata danej książki. Ale i tutaj Millar też musiał dać dupy, ponieważ w oryginale pomylił Dostojewskiego z Tołstojem. W polskiej wersji językowej błąd ten został poprawiony. Niemniej totalnie mnie to nie dziwi – już od czasów ”Superman: Czerwony Syn” wiem doskonale, że Millar jedyny research jaki potrafi należycie zrobić, polega na wyszukaniu kolejnego frajera, któremu może sprzedać prawa do ekranizacji.
Wróćmy jeszcze do superzłoczyńców obecnych w każdym autorskim komiksie pana ”twórcy”. Kolejną rzeczą jaka ich łączy jest to, że z reguły przegrywają jak skończeni kretyni. Przypomnijcie sobie chociażby ”Reborn: Odrodzona”, gdzie zastosowano taktykę rodem z ”Kucyków Pony” i pokonano zagrożenie siłą miłości i przyjaźni. Najczęściej bywało jednak tak, że Millar dając ultralakoniczne zakończenie komiksu mającego najczęściej całkiem niezły punkt wyjściowy, w jakimś stopniu szanował czytelnika, który może w małym procencie, ale jednak też stanowi źródło jego zarobku. I tak oto dochodzimy do ”The Magic Order: Bractwo Magów”, którego rozwiązanie głównego wątku jest takim strzałem w ryj czytelnikowi, że jestem w szoku do dziś. Tak, nie ukrywam, że recenzowany komiks otrzymałem od wydawnictwa Mucha Comics za darmoszkę do recenzji, ale po zakończeniu lektury byłem wściekły tak, jakbym zapłacił pełną cenę okładkową. Jest maksymalnym chamstwem tak ordynarnie pokazać czytelnikowi, że jest frajerem.
Wielokrotnie przy okazji wcześniejszych komiksów ze scenariuszem Marka Millara śmiałem się, że ten… no dobra, użyjmy zwrotu ”twórca” ma napisaną na kolanie aplikację do seryjnego tworzenia scenariuszy, która wypluwa mu kolejno niemal dokładnie te same historie, mające niezmiennie całkiem dobry punkt wyjściowy, tylko tak dla zmyłki z innym czasem i miejscem akcji. Podkreślałem też niejednokrotnie, że u Millara można spotkać tylko dwa rodzaje przeciwników głównych bohaterów i no kuźwa nie uwierzycie – na łamach ”The Magic Order: Bractwo Magów” kolejny raz dostajemy to samo. Millar praktycznie nie potrafi napisać nic innego niż schemacik ”złodupny supertwardy złoczyńca i jego jeszcze bardziej złodupny supertwardy pomocnik, który obowiązkowo ma osobisty problem z głównym bohaterem”. Mieliśmy to wcześniej w ”Hucku” (profesor Orłow i ”brat” głównego bohatera), Starlight: Gwiezdny Blask” (Kingfisher i Wes Adams), ”Reborn: Odrodzona” (Il Mago i generał Frost, mszczący się za to, że jako kot został wykastrowany), ”Km/h” (agent Cutler i jego tajemniczy więzień), po części w ”Jupiter’s Legacy: Dziedzictwo Jowisza” (wuj i brat głównej bohaterki), a jeśli Mucha Comics sięgnie po takie ”Space Bandits” to dostaniemy kolejną powtórkę z rozrywki. No i nie powinno nikogo dziwić, że w ”Harrym Potterze na serio” Millar znowu dał nam taki duecik. Jak zwykle również ten najważniejszy zły pozbawiony jest krzty charakteru. Ot, lecimy standardem: Madame Albany jest zła, potężna, ma swój cel, jest wiecznie wkurwiona, idzie wszystkich pozabijać i to wszystko, co powinniście o niej wiedzieć. Backstory? Motywacja? Albo chociaż coś więcej o jej pomocnikach? A po co? Millar rzuca parę zdań w dwóch dialogach, a potem przechodzi od jednego do kolejnego pojedynku na czary.
Pojedynku na czary, którego finezja dorównuje słuchaniu wystąpień posłów w sejmie. Masz komiks o potężnych czarodziejach, który jednym pierdnięciem są w stanie zrobić wszystko, więc jak przedstawiasz ich walki? A no tak, że prują do siebie promyczkami – pomarańczowymi, fioletowymi, niebieskimi, nieważne. No dobra, ewentualnie czasem robi się ciemno i pojawiają się jakieś mary. Paradoksalnie, najbardziej pomysłowy czar jaki pojawia się w ”The Magic Order: Bractwo Magów”, to ten, który przenosi ludzi do świata danej książki. Ale i tutaj Millar też musiał dać dupy, ponieważ w oryginale pomylił Dostojewskiego z Tołstojem. W polskiej wersji językowej błąd ten został poprawiony. Niemniej totalnie mnie to nie dziwi – już od czasów ”Superman: Czerwony Syn” wiem doskonale, że Millar jedyny research jaki potrafi należycie zrobić, polega na wyszukaniu kolejnego frajera, któremu może sprzedać prawa do ekranizacji.
Wróćmy jeszcze do superzłoczyńców obecnych w każdym autorskim komiksie pana ”twórcy”. Kolejną rzeczą jaka ich łączy jest to, że z reguły przegrywają jak skończeni kretyni. Przypomnijcie sobie chociażby ”Reborn: Odrodzona”, gdzie zastosowano taktykę rodem z ”Kucyków Pony” i pokonano zagrożenie siłą miłości i przyjaźni. Najczęściej bywało jednak tak, że Millar dając ultralakoniczne zakończenie komiksu mającego najczęściej całkiem niezły punkt wyjściowy, w jakimś stopniu szanował czytelnika, który może w małym procencie, ale jednak też stanowi źródło jego zarobku. I tak oto dochodzimy do ”The Magic Order: Bractwo Magów”, którego rozwiązanie głównego wątku jest takim strzałem w ryj czytelnikowi, że jestem w szoku do dziś. Tak, nie ukrywam, że recenzowany komiks otrzymałem od wydawnictwa Mucha Comics za darmoszkę do recenzji, ale po zakończeniu lektury byłem wściekły tak, jakbym zapłacił pełną cenę okładkową. Jest maksymalnym chamstwem tak ordynarnie pokazać czytelnikowi, że jest frajerem.
Otóż w szóstym i zarazem ostatnim rozdziale
komiksu widzimy główną bohaterkę otoczoną przez wrogów i będącą w sytuacji
praktycznie bez wyjścia. I właśnie wtedy kompletnie z dupy ujawnia ona, że tak
w zasadzie to od najmłodszych lat zna potężne zaklęcia ze wspominanej księgi,
pstryknięciem palców przywraca do życia wszystkich dotąd pozabijanych, a potem
niczym Kapitan Zajebistość idzie i wygrywa. W międzyczasie dowiadujemy się też,
że miły, starszy i lekko już zniedołężniały strażnik rzeczonej księgi, to tak
naprawdę podstarzały Rambo wśród czarodziejów, który z palcem w tyłku zabija jednego
z pomocników Madame Albany. Jeśli umiecie dodać dwa do dwóch, to w tym momencie
dochodzi do Was, że praktycznie całe poprzednie 120 stron komiksu nie tylko NIE
MA NAJMNIEJSZEGO SENSU, bo fabuła ”The
Magic Order: Bractwo Magów” w zasadzie mogłaby się zamknąć w maksymalnie dwóch
zeszytach, ale też zostaliśmy zwyczajnie oszukani. Gdy wiemy już, że nasza
miła, słodka i nieco życiowo pogubiona Regan, mogła w dowolnej chwili przywrócić do
życia każdą osobę, wcześniejsze sceny z jej opłakiwaniem zabitego ojca czy
wspominaniem nieżyjącej bratanicy (którą ostatecznie też przywraca do życia) to
zwykłe oszustwo. Nie wobec wrogów, bo Ci jak zwykle koniec końców nie stanowili
żadnego większego zagrożenia i robienie ich w wała świadczyłoby o tym, że nasi dobrzy
magowie to zwykli kretyni, tylko wobec każdego czytelnika, który po ten
gówniany komiks sięgnął licząc, że tym razem Millar ”dowiezie”, a ostatecznie
był przed ponad sto stron robiony w wała.
Umiem sobie też wyobrazić Olivera Coipela czytającego scenariusz do wspomnianego, szóstego rozdziału tego komiksu. Śledzę sobie człowieka na Instagramie i wydaje się on być niegłupim facetem. Mam nieodparte wrażenie, że gdy dowiedział się on jak ma wyglądać finał ”The Magic Order: Bractwo Magów”, to spojrzał kilka razy na swoje konto bankowe, przypomniał sobie wysokość przelewu od Millara, wiedział też iż ma sporą szansę na kolejne pieniądze od kogoś z Hollywood (już wiemy, że tytuł ten będzie przerabiać na serial Netflix), zacisnął zęby i profesjonalnie zakończył swoją pracę. Efekt jest nietrudny do przewidzenia, ponieważ każdy rysownik pracujący nad czymś z Millerem dostaje zapewne taki hajs, że od razu wskakuje na poziom wyżej, niż robiąc standardowe, taśmowe zlecenia dla Marvela czy DC. Nawet John Romita Junior ;) No więc graficznie ”The Magic Order: Bractwo Magów” prezentuje się wyśmienicie. Tyle tylko, że absolutnie nijak nie ratuje to gównianego i obrażającego inteligencję czytelnika scenariusza. Kupując ten komiks dostajemy po prostu zasuszoną grudę łajna w ładnym papierku i wmawia się nam, że to niesamowicie smaczny cukierek.
Jak już wspomniałem wcześniej, ”The Magic Order: Bractwo Magów” kosztuje okładkowo 75 złotych. W tej cenie możecie kupić na przykład w Castoramie 63 cegły pełne o wymiarach 120 x 250 x 65 milimetrów i zaręczam, że będą to lepiej spożytkowane pieniądze, niż w przypadku kupienia tego komiksu.
Mucha Comics ma teraz ładną przecenę na Gildii. Jeśli przeszło Wam przez myśl nabycie ”The Magic Order: Bractwo Magów”, to zastanówcie się nad tym jeszcze drugi, trzeci i czwarty raz, a potem idźcie na rzeczoną Gildię i po prostu kupcie coś innego.
"The Magic Order: Bractwo Magów tom 1" do kupienia w sklepach Mucha Comics i ATOM Comics, ale bardzo Was proszę, nie róbcie sobie tej krzywdy.
Umiem sobie też wyobrazić Olivera Coipela czytającego scenariusz do wspomnianego, szóstego rozdziału tego komiksu. Śledzę sobie człowieka na Instagramie i wydaje się on być niegłupim facetem. Mam nieodparte wrażenie, że gdy dowiedział się on jak ma wyglądać finał ”The Magic Order: Bractwo Magów”, to spojrzał kilka razy na swoje konto bankowe, przypomniał sobie wysokość przelewu od Millara, wiedział też iż ma sporą szansę na kolejne pieniądze od kogoś z Hollywood (już wiemy, że tytuł ten będzie przerabiać na serial Netflix), zacisnął zęby i profesjonalnie zakończył swoją pracę. Efekt jest nietrudny do przewidzenia, ponieważ każdy rysownik pracujący nad czymś z Millerem dostaje zapewne taki hajs, że od razu wskakuje na poziom wyżej, niż robiąc standardowe, taśmowe zlecenia dla Marvela czy DC. Nawet John Romita Junior ;) No więc graficznie ”The Magic Order: Bractwo Magów” prezentuje się wyśmienicie. Tyle tylko, że absolutnie nijak nie ratuje to gównianego i obrażającego inteligencję czytelnika scenariusza. Kupując ten komiks dostajemy po prostu zasuszoną grudę łajna w ładnym papierku i wmawia się nam, że to niesamowicie smaczny cukierek.
Jak już wspomniałem wcześniej, ”The Magic Order: Bractwo Magów” kosztuje okładkowo 75 złotych. W tej cenie możecie kupić na przykład w Castoramie 63 cegły pełne o wymiarach 120 x 250 x 65 milimetrów i zaręczam, że będą to lepiej spożytkowane pieniądze, niż w przypadku kupienia tego komiksu.
Mucha Comics ma teraz ładną przecenę na Gildii. Jeśli przeszło Wam przez myśl nabycie ”The Magic Order: Bractwo Magów”, to zastanówcie się nad tym jeszcze drugi, trzeci i czwarty raz, a potem idźcie na rzeczoną Gildię i po prostu kupcie coś innego.
"The Magic Order: Bractwo Magów tom 1" do kupienia w sklepach Mucha Comics i ATOM Comics, ale bardzo Was proszę, nie róbcie sobie tej krzywdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz