poniedziałek, 11 maja 2020

Invincible tom 7 (Robert Kirkman/Ryan Ottley/FCO Plascencia i inni)

Gdyby jakiś czas temu ktoś zapytałby mnie o mój ulubiony moment w serii ”Invincible”, bez większego wahania powiedziałbym krótko – wojna z Viltrum… a potem zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno, bo to, co wyniknęło z tej historii również cenię bardzo wysoko. No i tak się właśnie zdarzyło, że znakomita większość ze wspomnianych rzeczy wylądowała w siódmym już tomie serii, który stosunkowo niedawno wylądował na naszym rynku, dzięki wydawnictwu Egmont. Myślę, że już zatem spodziewacie się tego, iż w dalszej części posta narzekań za wiele nie będzie, prawda? No cóż, nie ukrywam iż macie rację.

Nadszedł czas, by wszystkie knute plany wprowadzić w życie, a to oznacza, że Mark Grayson w towarzystwie ojca, młodszego brata, Tech Jacketa, kosmity Allena i reszty sojuszników wyruszają na wojnę z Viltrumianami. Od początku wiadomo, że bój będzie ciężki oraz krwawy, lecz chyba nikt nie sądził, że potrwa ponad dziewięć miesięcy. Ostatecznie konflikt dobiega końca w bardzo zaskakujący sposób, który teoretycznie sprawia, że Mark może wrócić do codziennych zdarzeń. Ale czy na pewno? Na jaw wychodzi sekret miesiącami skrywany przez Atom Eve, zaś Dinosaurus powraca do sił i chociaż jego plan zakłada zniszczenie ogromnej ilości terenu oraz pochłonięcie niezliczonej liczby ofiar, to być może… ma on jednak trochę racji. Nikt nie mówił, że robota superbohatera jest usłana różami, prawda?

Siódma odsłona serii ”Invincible” zawiera oryginalny czternasty oraz piętnasty tom regularnych wydań zbiorczych. Bardzo mocno to w tym przypadku widać, ponieważ pierwsza część komiksu mocno odbiega klimatem oraz skalą od drugiej. Obie jednak potrafią znakomicie się obronić. Niemniej wspomniana wojna z Viltrum to jednak opowieść najbliższa temu, by bez wahania użyć wyświechtanego słowa ”epicka”. Kirkman wielokrotnie na łamach ”Invincible” reinterpretował po swojemu to, co można uznać za typowe rzeczy dla komiksu superbohaterskiego. Tym razem przyszedł czas na wielkiego, kosmicznego crossovera. Tyle tylko, że zamkniętego w sześciu zeszytach i bez tysięcy zbędnych tie-inów. No i zabawa była przednia – wielkie batalie, demolowanie planet, brutalne i krwawe starcia najpotężniejszych istot we wszechświecie, a przy tym wszystko to nierozdmuchane do kuriozalnych rozmiarów, mające faktyczne konsekwencje dla przedstawionego świata, logiczne i po prostu przyjemne. Czy naprawdę trzeba wymagać czegoś więcej od komiksu z trykociarkami? Ja już od dłuższego czasu tego nie robię, a i tak nieraz bywałem rozczarowany sięgając po kolejne wielkie venty od Marvela czy DC. Tymczasem Kirkman w kilku rozdziałach pokazał, że naprawdę można zrobić konkretnie przyjemną rozpierduchę, po przeczytaniu której nie boli mózg. Jednocześnie to cały czas jest pozycja, która nie stara się być czymś więcej, niż superbohaterskim standardem. Po prostu tu jest to zrobione dobrze.

Relacje między postaciami – to jest właśnie to coś, w co Kirkman doskonale ”umie” i na łamach siódmego tomu ”Invincible” kolejny raz to potwierdził. Wspomniana w poprzednim akapicie druga część zbioru, gdzie wydarzenia nie mają już skali galaktycznej, jest sporo budowania i rozwijania kolejnych postaci, a także popychania relacji między nimi w dalszą drogę. Nie będę tu spolerował za mocno, więc napiszę tylko, że cały wątek pewnej traumy, jaką przechodzi w tym tomie Atom Eve był dla mnie równie mocno angażujący, co wcześniejsza kosmiczna rozpierducha. Zarazem Kirkmanowi należy się plusik za podjęcie bardzo trudnego i cały czas kontrowersyjnego tematu, przy jednoczesnym zachowaniu neutralnego stanowiska. To czytelnik musi samodzielnie zadecydować, czy to o czym mówię jest w danym przypadku godne pochwały czy też krytyki.

Jest tylko jedna rzecz, która trochę mnie kłuła w oczy podczas czytania niniejszego tomu serii. Otóż tym razem było tu dużo odwołań do innych komiksów z uniwersum Invincible, których najprawdopodobniej nie dostaniemy w języku polskim. Podczas wojny z Viltrum, w ofercie Image znajdowały się także takie serie i miniserie jak ”Astounding Wolf-Man” czy ”Guarding of the Globe”, zaś odgrywający tu sporą rolę Tech Jacket też nie wziął się znikąd i pojawiające się co kilkadziesiąt stron odwołania do właśnie tych tytułów to nie jest coś, czego jestem dużym fanem.

Tym razem Ryan Ottley nie oddał nikomu roboty przy warstwie graficznej, a z czasem tak się rozpędził, że część zeszytów również samodzielnie tuszował. Pisałem to już przy okazji poprzednich odsłon serii, ale oczywiście bez wahania się powtórzę – z każdym kolejnym zeszytem artysta ten coraz mocniej rozwija skrzydła (co, naturalnie, odbijało się wielokrotnie na terminarzu) i chociaż seria ”Invincible” jest mocno jest osadzona w pewnych graficznych widełkach, to jednak bardzo mocno cieszy oko. Tym razem także nie widać zbyt mocno tego, że co rusz w komiksie zmieniają się koloryści (łącznie sześć nazwisk), co uważam za kolejną zaletę.

To co bardzo sobie cenię w przypadku wydań opartych na oryginalnych ”Ultimat\e Collection”, to oczywiście spora garść dodatków na końcu tomu. Jasne, komentarze Kirkmana i Ottley’a, niezmiennie polegające przede wszystkim na wchodzeniu sobie wzajemnie w tyłek są raczej irytujące niż zabawne, ale można spokojnie ich nie czytać i wciąż pozostanie nam (tym razem) równo czterdzieści stron grafik i innych bonusów. Tym razem są to okładki zwykłych wydań zbiorczych czy scenariusz do oryginalnego zeszytu #75. Jako fan wszelkich ilości tego typu materiałów, jestem szalenie usatysfakcjonowany tym, co otrzymałem w komiksie. Niestety, tym razem dopadła nas smutna rzeczywistość – siódmy tom ”Invincible” jest nieco pokaźniejszych rozmiarów od poprzednich (nieco ponad 360 stron), więc i zapłacić trzeba za niego parę złotych więcej. Cena okładkowa to tym razem 109,99zł, zaś po rabacikach wyjdzie coś około ośmiu dyszek.

No więc co tu dużo mówić – mój ulubiony tom serii ”Invincible” po latach nie zmienił swojej pozycji w moich oczach. Cieszę się niesamowicie, że wreszcie dotarliśmy do tego momentu opowieści o Marku Graysonie i jednocześnie trochę mi smutno, bo przed nami premiera pięciu kolejnych tomów, z których moim zdaniem, żaden już nie wyrównał poziomu tego, co Kirkman i Ottley zaprezentowali na łamach niniejszej odsłony. Co jednocześnie nijak nie oznacza, iż kolejne tomy cyklu to już szorowanie po dnie. Ja ze swojej strony oczywiście polecam.

"Invincible tom 7" do kupienia w sklepach Egmontu oraz ATOM Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz