Kojarzycie Davida Fincha? Jeśli
gustujecie mocno w komiksach DC i/lub Marvela to z pewnością tak. Artysta ten
jest znany z masy tytułów wydawniczej wielkiej dwójki, a żeby daleko nie sięgać
po przykłady, przywołam chociażby ”Batmana” z DC Odrodzenie czy ”New Avengers”
z okolic pierwszej ”Wojny Domowej”. Finch to jedno z tych nazwisk, których być
może zabrakłoby na komiksowej mapie świata, gdyby nie przebił się w tłumie debiutujących
twórców, których masa przewaliła się przez Image Comics w początkowych latach
istnienia tego wydawnictwa. Dla mnie osobiście, byłaby to strata, ponieważ
uważam, że swego czasu (obecnie już niezbyt) był to rysownik z naprawdę mocną
parą w łapie, który potrafił czytelnikowi zaprzeć dech w piersiach swoimi
pracami. Niestety, jak wielu innych kolegów po fachu, Finch koniecznie chciał
pokazać, że jest też dobrym scenarzystą. Chociaż nie był i chyba już nigdy nie
będzie. Pamiętacie może taki koszmarek jak ”Batman: Mroczny Rycerz” od Egmontu
ze scenariuszami właśnie tego rysownika? No to ”Ascension” było dużo wcześniej i… o rety, jakiż ten komiks był
kiepski.
Jak już wspomniałem wcześniej, Finch
wybił się najpierw na rysowaniu i robił to naprawdę w dechę. Odkrył go światu
Marc Silvestrii, który powierzył mu opiekę nad swoim ”dzieckiem”, a więc serią ”Cyber Force vol. 2”, którą Finch przejął od numeru #6 i z paroma
numerami przerwy po drodze ilustrował niemal aż do samego końca. Ponieważ tempo
miał całkiem niezłe, potem rozpoczął gościnne udzielanie się na łamach ”The
Darkness vol. 1”, a przede wszystkim – wraz z inkerem Mattem Banningiem
rozpoczął pracę nad ”Ascension”. Komiksem tyleż ładnym i nawet
nieźle się sprzedającym, co będącym także popisem tego, że z obu wymienionych
panów scenarzyści byli kiepscy.
Oto przenosimy się w czasie do
momentu katastrofy reaktora w Czarnobylu. Finch i Banning tworzą opowieść w
myśl której, właśnie w tamtym miejscu otworzyło się przejście do innego świata
i na Ziemię przedostały się dwie wrogie sobie rasy – Mineanie oraz Dajakowie. Ponieważ
jasnym jest, że wojna pomiędzy nimi może przynieść nam wiele zła, rząd zaczyna działania
prewencyjne. Tymczasem w sam środek konfliktu wpadają genetyk Andromeda Weaver
oraz najemnik Lucien Barnes, który to zostaje przemieniony w potężną,
skrzydlatą istotę. Tylko ta dwójka może powstrzymać zbliżającą się wojnę.
”Ascension” jest komiksem, przy którym wytrwałem tak długo, jak
udzielał się przy nim Finch. Na powyższych zdjęciach widzicie okładkę oraz dwie
strony z numeru zerowego, rozdawanego za darmo w ramach inicjatywy
nieistniejącego już magazynu ”Wizard”. Tutaj Finch działał pełną parą, lecz tej
zabrakło mu stosunkowo szybko. Graficznie udzielał się na łamach cyklu do
numeru 12, zaś całkowicie oddał go w ręce innych twórców dwie odsłony później. Trudno
przy tym nie oprzeć się wrażeniu, że zabrakło mu jakichkolwiek pomysłów na to,
by satysfakcjonująco wybrnąć ze stworzonej przez siebie fabuły.
”Fabuły”… dobre sobie. ”Ascension” to podręcznikowy wręcz
przykład typowego komiksu z Image z lat dziewięćdziesiątych. W rolach głównych
chuda, cycata, seksowna blondyna o intelekcie oscylującym wokół poziomu podłogi
(a niby pani genetyk) oraz umięśniony, wiecznie wściekły i smutny zarazem
osiłek z osobowością rozbudowaną niczym Seba spod bloku. Na ich drodze stają
kolejni przeciwnicy, których imiona trudno zapamiętać, bo charyzmy mają mniej
więcej tyle co ja śpiąc, a logika przyczynowo-skutkowa kolejnych wydarzeń jest
naciągana niczym guma na gaciach nałożonych na krowi zad. Ale za to non stop
piorą się po ryjach, główna bohaterka a to tu, a to tam zgubi kawałek ubrania,
zaś całość runu Fincha – i tu piszę bez cienia ironii – jest cholernie dobrze
narysowana. Artysta ten z czasem ustąpił Brianowi Chingowi, lecz ten zaskoczył
pozytywnie i nie dopuścił do tego, by od strony graficznej ”Ascension” zaczęło prezentować się
jakoś gorzej. Niemniej rysunki to chyba jedyna zaleta tego komiksu. Fabularnie jest
źle, a nawet bardzo źle i można było pomyśleć przez jakiś czas, że dało to
Finchowi do myślenia.
W 2000 roku, gdy seria w bólach
została doprowadzona do końca wraz z zeszytem #22, a artysta przestał udzielać
się gościnnie na łamach ”The Darkness”,
Finch na jakiś czas zniknął kompletnie ze świata komiksu. Na nowo dał się
odkryć dopiero w 2003 roku, gdy wskoczył w fotel rysownika ”Ultimata X-Men” z
Marvela i od tego czasu jego kariera nabrała tempa, zaś dorobek poszerzał się o
kolejne pozycje. Przez długi czas wydawało się, że już nie będzie próbował
pisać scenariuszy, ale… no cóż, wciągnął do tego także żonę. Ból po lekturze
Finchowych wygibasów na łamach ”Wonder Woman” z New52 jest mocny do dzisiaj.
Zaś po samo ”Ascension” warto sięgnąć tylko wtedy, jeśli znajdziecie jakieś
pojedyncze zeszyty gdzieś w pudłach za parę złotych. Ewentualnie jeśli
jesteście psychofanami Davida Fincha. W każdym innym przypadku nie warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz