Gdy wydawnictwo Image
Comics startowało w 1992 roku, podział na studia należące do konkretnych
autorów był jasny, klarowny i niezbyt skomplikowany. Jednakże wraz z upływem
kolejnych miesięcy sytuacja komplikowała się coraz mocniej, ponieważ
praktycznie każda grupa twórców, która przybywała ze swoimi pomysłami do Image
chciała, aby ich dzieła COŚ wyróżniało. I tak oto w Image szybko namnożyło się
imprintów, imprincików czy kolejnych studiów, z których część sobie nawet
nieźle radziła, inne zaś szybko znikały i dziś trudno znaleźć o nich
jakiekolwiek, bardziej konkretne informacje. O tych pierwszych wspominałem
całkiem niedawno – Devil’s Due, Dreamwave czy Joe’s Comics miało swoje chwile
chwały i chociaż dziś niewiele z marek tych zostało, to jednak spora część
fanów komiksów przynajmniej je kojarzy. Dziś opowiem Wam trochę o studiu, które
przyniosło do Image bardzo znaną markę, lecz w ciągu swojego niespełna rocznego
żywota opublikowało tylko trzynaście zeszytów i zniknęło, zaś firma-matka zdaje
się wyparła eksperyment ten ze swojej pamięci. Oto krótki wpis o studiu Motown
Machineworks.
Ci z Was, którzy znają
się na muzyce znacznie lepiej niż ja – mocny ignorant tej gałęzi kultury – być
może kojarzą amerykańską wytwórnię muzyczną Motown Records. Zbieżność pierwszych
członów nazw ze wspomnianym przed chwilą studiem komiksowym jest jak
najbardziej nieprzypadkowa. Berry Gordy – twórca wytwórni muzycznej i zarazem
człowiek, który odcisnął ogromny ślad w świecie muzyki rodem z USA (wylansował
między innymi Dianę Ross, The Jacksons 5 czy Steviego Wondera), a także
pozostali zarządzający Motown Records, dali zielone światło na powstanie
dywizji komiksowej, zaś niedługo później powołano również do życia Motown
Animations. Według newsa z 1 listopada 1995 roku, który o dziwo udało mi się
odnaleźć w sieci, Motown Machineworks miało stać się miejscem, gdzie swoje
opowieści w formie komiksów mieli przedstawiać tacy artyści z tamtych czasów,
jak członkowie Boyz II
Men, raper Coolio czy ekipa Bone Thugs 'n' Hormony. Koniec końców z tych planów
niewiele wyszło, zaś komiksami zajęli się raczej standardowi twórcy. To znaczy,
nie do końca. Co prawda za jedną z czterech serii odpowiadał sam Mike Baron,
lecz już resztę tworzyła zgraja – wydawać by się mogło – bardzo przeciętnych
osób.
Tak oto Motown Machineworks
wystartowało w listopadzie 1995 roku, zaś ostatnie tytuły sygnowane tym logo w
sprzedaży pojawiły się w sierpniu 1996. Zaczęło się od ”The Crush” Mike’a Barona, które dotrwało do całych pięciu numerów i
tym samym stało się… najdłuższym komiksem tego studia. Następnie pojawiło się ”Casual Heroes” Kevina McCarthy’ego,
któremu nie udało się nawet stworzyć drugiego numeru, trzecie było
czteroczęściowe ”Man Against Time”,
zaś na deser ukazały się trzy odsłony ”Troublemana”,
który w ekipie twórców miał trzy nazwiska, z których dziś żadne nie powinno
mówić Wam cokolwiek. Niestety nie udało mi się dotrzeć do informacji na temat
tego, dlaczego Motown Machineworks zaliczyło tak krótki żywot. Pewną wskazówką
mogą być jednak wyniki sprzedaży komiksów Diamonda z 1996. Był to szalony czas,
gdy Marvel eksperymentował z własnym kanałem dystrybucji i tym samym nie był
liczony w comiesięcznych zestawieniach. Jednakże nawet pomimo nieobecności
lidera rynku (wówczas jednak zarazem kolosa na glinianych nogach), tytuły z
komiksowego oddziału Motown radziły sobie mizernie. Przykładowo, pierwszy numer
”Man Against Time” pojawił się na
153 miejscu listy Diamonda, zaś najpopularniejszy komiks tego wydawcy – ”The Crush”, tylko dwa razy zawitał do
czołowej setki rankingu (88 miejsce w listopadzie 1995 i 91 miejsce w styczniu
1996). Gdyby tytuł Marvela były wówczas liczone w zestawieniach Diamonda, byłoby
już dramatycznie.
Jak widać na powyższym zdjęciu, w
moich łapskach wylądował jeden z zeszytów trzeciego z wymienionych kilka
linijek temu tytułów. Scenarzystą jest tutaj Brett Lewis i jest to cholernie
ciekawy przypadek tego, jak można przejść amerykańską drogę od zera do
bohatera. W 2014 roku został on nominowany do Eisnera w kategorii ”Best short
story” – to ten swoisty szczyt. W 2004 roku zrobiło się o nim nieco głośniej za
sprawą miniserii ”The Winter Men” dla DC WildStorm, którą mocno wychwalali
recenzenci. Wcześniej, pracował nad komiksami ze Scooby-Doo. Jeszcze wcześniej
był asystentem scenarzysty back-upowej historyjki w serii ”The Bulletproof Monk” (serio). Zaś w 1996 roku napisał ”Man Against Time” – komiks, którego
pierwszy numer jest… bez sensu.
Uwaga: poniżej znajdziecie
streszczenie totalnie całego numeru. Nie kituję, trochę wyolbrzymiam i wyśmiewam,
ale generalnie tak wygląda fabuła ”Man
Against Time #1”.
Rok 1985. Przypominająca nieco Iron
Mana bohaterka (T) w różowej zbroi zostaje wyrwana ze swojej linii czasowej i
staje przed kolesiem w białym płaszczu (L) oraz bandzie jego przydupasów (nazwę
ich P, a wśród nich jest B).
T: Co ja tu robię?
L: Słuchaj no, ten tego, uratowałem
Cię, Twój świat już nie istnieje.
T: Coooooo?
L: No, ej, przykro mi. Nazywam się
Law.
T: A ja nazywam się…
L: Koło dupy mi to lata, będę na
Ciebie mówił Troublemaker. Idź tam z rąbać drewno z innymi.
Następnie akcja przenosi się do
wielkiego lasu.
T: Ej, Bombardier. Czemu w zasadzie
rąbiemy drewno?
B: Jestem żołnierzem i słucham
rozkazów oraz nie zadaję głupich pytań.
T: No tak, ale…
L: Jam jest Law,
kontroluję czas i przestrzeń, idźcie rąbać drewno dalej!
Wtedy pojawia się grupa
innych ludzi, wyglądających jak żołnierze (Ż).
Ż: Przybyliśmy po Law,
on jest zły.
P: Brońmy mistrza!
T: Kim są ci goście?
B: Jestem żołnierzem i słucham rozkazów
oraz nie zadaję głupich pytań.
L: Piu, piu, piu! I nie żyjecie.
Ż: <martwi>
Tydzień później.
T: Wydaje mi się, że Law jest zły.
B: Jestem żołnierzem i słucham
rozkazów oraz nie zadaję głupich pytań.
T: Kocham Cię! Daj
całusa!
Kolejna scena.
Troublemaker wpada do biura Law.
T: Przejrzałam Cię,
jesteś zły.
L: Oj tam, oj tam.
B: Coooo? Jesteś zły?
P: Coooo? Jesteś zły?
L: Piu, piu, piu! I nie
żyjesz.
B: <martwy>
T: Och nie! Smutno mi!
L: Idźcie rąbać drewno!
Epilog. Rok 1972.
Policjant na patrolu znajduje odciętą głowę jednego z Ż.
Oczywiście komiks może
nabierać jakiegoś sensu, gdy przeczyta się całość, lecz najważniejszym zadaniem
pierwszego numeru jest sprawienie, by czytelnik chciał sięgnąć po kolejne.
Tymczasem premierowa odsłona ”Man Against Time” jest
totalnym zbitkiem scen, które ledwo łączą się w jakąś sensowną całość.
Poszczególne postacie są rozpisane idiotycznie i tak samo się zresztą zachowują
Towarzysze Troublemaker nie robią sobie nic z tego, że Law bestialsko pozabijał
tajemniczych żołnierzy, nawet ich to cieszy. Ale gdy ona stwierdza, że no halo
– to w sumie było złe, to momentalnie idą tuż za nią spuścić mu łomot. Sam Law
ma dostęp do niezwykłych, futurystycznych technologii, posiada nadprzyrodzone
umiejętności, ale mimo to wyrywa ludzi z różnych czasów i wersji świata oraz
wmawia im, że ten uległ zniszczeniu, by… karczowali dla niego las. Ręcznie.
Kupy się to nie trzyma w żaden sposób i to nawet patrząc przez pryzmat tego,
jakie kaszaniaste komiksy Image Comics potrafiło wypluć z siebie w latach
dziewięćdziesiątych.
Rysownikiem został Gino DiCicco…
albo też Gino DeCicco. Serio, jeśli przejrzycie sobie okładki do tej miniserii,
to na pierwszym numerze jego nazwisko zostało zapisane przez Di, na drugim już
przez De, zaś na trzecim… jego nazwiska nie ma wcale. Jakkolwiek rysownik ten
by się nie nazywał, faktem jest, że wahania formy miał ogromne. Na powyższym
zdjęciu widać dwustronicowy kadr, który naprawdę fajnie mu wyszedł. Jednakże
inne strony w komiksie często sprawiają wrażenie tego, że narysowane zostały na
kolanie. Amputowanym.
Ojejku, ależ ten komiks był zły. Rob
Liefeld by się nie powstydził ;) Jeśli inne pozycje były równie złe, to nic dziwnego, że Motown Machineworks tak szybko zwinęło się z rynku i dziś trudno znaleźć jakieś wzmianki o tym, że wytwórnia muzyczna rodziny Gordych kiedykolwiek na taki krok się zdecydowała.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń