piątek, 10 sierpnia 2018

Ice Cream Man vol. 1: Rainbow Sprinkles (W. Maxwell Prince/Martin Morazzo/Chris O'Halloran)

Całkiem niedawno trafiłem na bardzo fajne podsumowanie stylu rysowania Martina Morazzo. Ktoś na jednej z amerykańskich stron podsumował go tekstem, że ”jest to taki Frank Quitely, któremu jeszcze się chce”. Rysownika tego poznałem przy okazji ”Great Pacific”, następnie przeczytałem także ”Snowfall” z jego ilustracjami. Oba te tytuły napisał Joe Harris i chociaż nie są to moje ulubione pozycje, które bez wahania poleciłbym wszystkim, to jednak było w nich coś, co sprawiło, że utkwiły mi w pamięci. Nie ukrywam jednak, że po ”Ice Cream Man” sięgnąłem z dwóch powodów. Jednym z nich jest właśnie Martin Morazzo, drugim zaś bardzo przyzwoita ”jedynka” serii. Niestety, scenarzysta W. Maxwell Prince nie postarał się o to, by o tytule tym można było napisać cokolwiek innego, niż to, że dostaliśmy solidnego, ale jednak tylko średniaka.

Początkowo, konkretnie już przy składaniu zamówienia, do pierwszego tomu zbiorczego serii Ice Cream Man” podchodziłem trochę jak pies do jeża. Strasznie nie lubię sytuacji, w których trejd cenowo wychodzi mniej atrakcyjnie niż wydanie zeszytowe, a tak właśnie jest w tym przypadku. Tom nabyć możecie w cenie okładkowej wynoszącej niespełna 17 dolarów, zaś w środku znajdziecie tylko cztery zeszyty oraz garść dodatków. Uspokajam jednak. Każdy rozdział ”Ice Cream Man” liczy sobie minimum 26 stron czystego komiksu (obecny standard to 22 strony), pierwszy nawet jeszcze więcej. Dlatego też wydanie zbiorcze urasta do przyzwoitej objętości, co nie kole w oczy jak na przykład przy oryginalnym, drugim tomie ”Głębi” (104 strony). ALE… zeszyty wciąż wychodzą nieznacznie taniej. W materiałach dodatkowych znajdziecie galerię okładek alternatywnych oraz parę informacji od Morazzo na temat tego, jak rysował niektóre sekwencje. Niewiele tego, ale zawsze za bonusy daję mały plusik.

Jeśli chodzi o fabułę ”Ice Cream Man”, to tutaj W. Maxwell Prince postawił na cykl zamkniętych w jednym zeszycie opowieści, z przebijającymi się lekko, dwoma motywami wspólnymi. I tak oto obserwujemy losy ludzi, którzy po spotkaniu z pozornie przyjaznym i uśmiechniętym tytułowym sprzedawcą lodów doświadczają największych koszmarów w swoim życiu. Które zresztą niedługo potem może dobiec do bolesnego końca. Tak oto poznajemy losy młodego fana pająków, narkomanki na głodzie, wypalonego czy zapomnianego muzyka oraz. W tle przebija się jeszcze policjantka, która być może z czasem odegra większą rolę.

O ile premierowy numer dawał jeszcze nadzieje na to, że ”Ice Cream Man” z czasem rozwinie się w interesującą i wciągającą lekturę, tak kolejne odsłony już to skutecznie podkopały. Trudno odmówić tu W. Maxwellowi Prince’owi pomysłowości, jednakże największy minus tego komiksu nie tkwi w braku interesujących pomysłów, a w tym, że scenarzysta nie daje rady przekuć je w prawdziwie wciągającą opowieść. Już po dwóch rozdziałach, ”Ice Cream Man” zaczyna robić się boleśnie przewidywalny. Zmieniają się miejsca akcji, zmieniają się bohaterowie, lecz efekty pozostają mniej więcej te same (tylko #4 ma nieco inny finał), przez co trudno się podczas lektury w jakikolwiek sposób emocjonować. Przebijający się tu i ówdzie wątek samego lodziarza z kolei prowadzony jest w bardzo niemrawy sposób, zaś to, co scenarzysta nam pokazuje, nieszczególnie mocno angażuje. Pod koniec tomu pojawia się pewna postać, która być może odegra ważniejszą rolę w kolejnych odsłonach, lecz zamiast zaintrygować, mnie bardziej… rozbawiła. Osoba ta bowiem wygląda, jakby uciekła z planu serialu ”Westworld” (serio, inspiracja jest tu aż nazbyt dosłowna) i… no w zasadzie to tyle, co na razie o niej wiadomo.

Niestety, nie mogę też za wiele dobrego napisać o pracach Martina Morazzo. To znaczy… artysta ten zaprezentował na łamach ”Ice Cream Man” dokładnie to, co wcześniej zarówno na łamach ”Great Pacific” jak i ”Snowfall”. I to jak najbardziej ma się prawo podobać. Tu Morazzo daje całkiem fajny popis, lecz nie zaskoczy on niczym osoby, które już z jego dziełami miały do czynienia. Udaje mu się to, gdy przechodzimy do nowości w jego wykonaniu. Wcześniejsze dzieła ilustrowane przez tego artystę horrorami nie były. Logicznym jest więc, że pewne elementy są tu swoistą nowością. Pierwszy raz na przykład miałem okazję zobaczyć, jak Morazzo sprawdzi się przy rysowaniu czegoś na kształt wilkołaka i… no nie przekonał mnie ani trochę. Jak dla mnie pierwszy tom ”Ice Cream Man” pokazał przede wszystkim to, że temu rysownikowi konwencja komiksowej opowieści grozy nie leży najlepiej. Sam tytułowy sprzedawca lodów w bardziej mrocznych momentach wypada akurat przekonywująco, ale… to w sumie tyle. ”Ice Cream Man” zarówno scenariuszowo jak i właśnie pod względem warstwy graficznej nie dysponuje jakimś przykuwającym do siedzenia klimatem, nie wyrywa z butów jakością wykonania i doskonale wpisuje się w definicję słowa ”przeciętniak”.

Szkoda, bo nie ukrywam, że po tytule tym spodziewałem się znacznie więcej. Sam ciekawy pomysł wyjściowy to zdecydowanie za mało, jeśli potem praktycznie każdy element komiksu nie zasługuje na to, by pisać o nim w jakimkolwiek innym kontekście, niż jako o zwykłym średniaku.
                                                
------------------------------------------------------------------------------
                                                  
"Ice Cream Man vol. 1: Rainbow Sprinkles" do kupienia w ATOM Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz