Całkiem niedawno
trafiłem na bardzo fajne podsumowanie stylu rysowania Martina Morazzo. Ktoś na
jednej z amerykańskich stron podsumował go tekstem, że ”jest to taki Frank
Quitely, któremu jeszcze się chce”. Rysownika tego poznałem przy okazji ”Great Pacific”, następnie przeczytałem także ”Snowfall” z jego ilustracjami. Oba te tytuły napisał Joe Harris i
chociaż nie są to moje ulubione pozycje, które bez wahania poleciłbym
wszystkim, to jednak było w nich coś, co sprawiło, że utkwiły mi w pamięci. Nie
ukrywam jednak, że po ”Ice Cream Man”
sięgnąłem z dwóch powodów. Jednym z nich jest właśnie Martin Morazzo, drugim
zaś bardzo przyzwoita ”jedynka” serii. Niestety, scenarzysta W. Maxwell Prince
nie postarał się o to, by o tytule tym można było napisać cokolwiek innego, niż
to, że dostaliśmy solidnego, ale jednak tylko średniaka.
Początkowo, konkretnie
już przy składaniu zamówienia, do pierwszego tomu zbiorczego serii ”Ice Cream Man” podchodziłem trochę jak pies do jeża. Strasznie nie
lubię sytuacji, w których trejd cenowo wychodzi mniej atrakcyjnie niż wydanie
zeszytowe, a tak właśnie jest w tym przypadku. Tom nabyć możecie w cenie
okładkowej wynoszącej niespełna 17 dolarów, zaś w środku znajdziecie tylko
cztery zeszyty oraz garść dodatków. Uspokajam jednak. Każdy rozdział ”Ice Cream Man” liczy sobie minimum 26
stron czystego komiksu (obecny standard to 22 strony), pierwszy nawet jeszcze
więcej. Dlatego też wydanie zbiorcze urasta do przyzwoitej objętości, co nie
kole w oczy jak na przykład przy oryginalnym, drugim tomie ”Głębi” (104 strony). ALE… zeszyty wciąż
wychodzą nieznacznie taniej. W materiałach dodatkowych znajdziecie galerię
okładek alternatywnych oraz parę informacji od Morazzo na temat tego, jak
rysował niektóre sekwencje. Niewiele tego, ale zawsze za bonusy daję mały
plusik.
Jeśli chodzi o fabułę ”Ice Cream Man”, to tutaj W. Maxwell
Prince postawił na cykl zamkniętych w jednym zeszycie opowieści, z
przebijającymi się lekko, dwoma motywami wspólnymi. I tak oto obserwujemy losy
ludzi, którzy po spotkaniu z pozornie przyjaznym i uśmiechniętym tytułowym
sprzedawcą lodów doświadczają największych koszmarów w swoim życiu. Które
zresztą niedługo potem może dobiec do bolesnego końca. Tak oto poznajemy losy
młodego fana pająków, narkomanki na głodzie, wypalonego czy zapomnianego muzyka
oraz. W tle przebija się jeszcze policjantka, która być może z czasem odegra
większą rolę.
O ile premierowy numer dawał jeszcze
nadzieje na to, że ”Ice Cream Man” z
czasem rozwinie się w interesującą i wciągającą lekturę, tak kolejne odsłony
już to skutecznie podkopały. Trudno odmówić tu W. Maxwellowi Prince’owi
pomysłowości, jednakże największy minus tego komiksu nie tkwi w braku
interesujących pomysłów, a w tym, że scenarzysta nie daje rady przekuć je w prawdziwie
wciągającą opowieść. Już po dwóch rozdziałach, ”Ice Cream Man” zaczyna robić się boleśnie przewidywalny. Zmieniają
się miejsca akcji, zmieniają się bohaterowie, lecz efekty pozostają mniej
więcej te same (tylko #4 ma nieco inny finał), przez co trudno się podczas
lektury w jakikolwiek sposób emocjonować. Przebijający się tu i ówdzie wątek
samego lodziarza z kolei prowadzony jest w bardzo niemrawy sposób, zaś to, co
scenarzysta nam pokazuje, nieszczególnie mocno angażuje. Pod koniec tomu pojawia
się pewna postać, która być może odegra ważniejszą rolę w kolejnych odsłonach,
lecz zamiast zaintrygować, mnie bardziej… rozbawiła. Osoba ta bowiem wygląda,
jakby uciekła z planu serialu ”Westworld” (serio, inspiracja jest tu aż nazbyt dosłowna)
i… no w zasadzie to tyle, co na razie o niej wiadomo.
Niestety, nie mogę też za wiele
dobrego napisać o pracach Martina Morazzo. To znaczy… artysta ten zaprezentował
na łamach ”Ice Cream Man” dokładnie
to, co wcześniej zarówno na łamach ”Great
Pacific” jak i ”Snowfall”. I to
jak najbardziej ma się prawo podobać. Tu Morazzo daje całkiem fajny popis, lecz
nie zaskoczy on niczym osoby, które już z jego dziełami miały do czynienia. Udaje
mu się to, gdy przechodzimy do nowości w jego wykonaniu. Wcześniejsze dzieła
ilustrowane przez tego artystę horrorami nie były. Logicznym jest więc, że
pewne elementy są tu swoistą nowością. Pierwszy raz na przykład miałem okazję
zobaczyć, jak Morazzo sprawdzi się przy rysowaniu czegoś na kształt wilkołaka i…
no nie przekonał mnie ani trochę. Jak dla mnie pierwszy tom ”Ice Cream Man” pokazał przede wszystkim
to, że temu rysownikowi konwencja komiksowej opowieści grozy nie leży najlepiej.
Sam tytułowy sprzedawca lodów w bardziej mrocznych momentach wypada akurat
przekonywująco, ale… to w sumie tyle. ”Ice
Cream Man” zarówno scenariuszowo jak i właśnie pod względem warstwy
graficznej nie dysponuje jakimś przykuwającym do siedzenia klimatem, nie wyrywa
z butów jakością wykonania i doskonale wpisuje się w definicję słowa ”przeciętniak”.
Szkoda, bo nie ukrywam, że po tytule
tym spodziewałem się znacznie więcej. Sam ciekawy pomysł wyjściowy to
zdecydowanie za mało, jeśli potem praktycznie każdy element komiksu nie
zasługuje na to, by pisać o nim w jakimkolwiek innym kontekście, niż jako o
zwykłym średniaku.
------------------------------------------------------------------------------
"Ice Cream Man vol. 1: Rainbow Sprinkles" do kupienia w ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz