piątek, 14 września 2018

Saga #8 (Brian K. Vaughan/Fiona Staples)

 
W komiksowym światku USA dramat – Brian K. Vaughan i Fiona Staples ogłosili co najmniej roczną przerwę w publikacji kolejnych zeszytów ”Sagi”, by móc odpocząć od intensywnej pracy (co dotyczy zwłaszcza rysowniczki) i zająć się innymi projektami. Po ujawnieniu tej informacji Ziemia zatrzęsła się w posadach, a z każdego kontynentu słychać było donośny szloch… Nie no, oczywiście nic takiego nie miało miejsca. Ale faktem jest, że news ten spadł na nas jak grom z jasnego nieba i chociaż jest to jeden z tych przypadków, gdy nie mam żadnych wątpliwości, iż komiks koniec końców wróci na sklepowe półki, to jednak – nie zawaham się tak stwierdzić – kilkaset tysięcy ludzi na całym świecie będzie na moment ten mocno czekało. W tym także liczni wydawcy, a wśród nich Mucha Comics. My co prawda doczekaliśmy się właśnie premiery tomu ósmego, więc przed nami jeszcze jedna odsłona, ale z pewnością i polscy czytelnicy odczują skutki tymczasowego zawieszenia cyklu.

Wiecie, dowiedziałem się dzisiaj, iż są takie miejsca na komiksowo-blogowej mapie polski, a w zasadzie jedno, gdzie mędrkowanie na temat danego komiksu wcale nie musi oznaczać tego, iż dana pozycja została uprzednio przeczytana. Jako iż staram się podążać za najnowszymi trendami w sztuce recenzowania, postanowiłem pójść tym tropem. Zatem zdradzę Wam, że komiks od Muchy wygląda jak komiks. Ma twardą okładkę, w środku są zadrukowane strony z rysunkami. Kolorowymi. Niesamowite, prawda? Podczas przekartkowania uderzył mnie zapach tuszu, który przypomniał mi pobyt na lazurowym wybrzeżu na którym nigdy nie byłem, z lekką domieszką sojowego latte ze Starbucksa, którego nigdy nie piłem. Trochę się biją, trochę nie, coś tam gadają, więc komiks pewnie jest babski, ale też trochę męski. Być może jest spoko, więc w sumie polecam się zainteresować. Ale jakby nie był, to sorry. I cyk, tekścik walnięty, mogę zająć się ciężką pracą.

(…)

No dobra, niech Wam będzie. Poświęcę się i przeczytam! Doceńcie ten wysiłek!!!

Saga” jest dla mnie bardzo ważnym komiksem i nigdy nie kryłem się z tym, że uważam się za niemal bezkrytycznego fana tej serii. Gdy stopniowo odchodziłem od czytania Marvela i DC na rzecz publikacji z mniejszych wydawnictw z USA, były to lata 2010-2011 i Image co prawda już miało w swojej ofercie kilka naprawdę ciekawych komiksów, jak ”Chew”, ”Morning Glories” czy obie najsłynniejsze serie Roberta Kirkmana, ale brakowało mi tu tej publikacji, która kopnęłaby mnie w jajka, doprawiła w mordę i sprawiła, że chciałbym to przeżyć jeszcze raz. Gdy więc w 2012 roku nastąpił frontalny atak ze strony Image, na czele którego stała właśnie ”Saga”, nie wahałem się ani chwilę i po tytuł ten sięgnąłem. Dziś zbieram go w oryginale, w wydaniach deluxe oraz w wersji rodzimej od Mucha Comics. Mam trochę merchu, ale nie jakoś szczególnie wiele i mniej więcej do szóstego tomu komiksowej serii trudno było zmusić mnie do jakiegoś gorszego słowa na temat tej serii. Czasem nie podobały mi się te momenty, w których twórcy na siłę próbowali zaskoczyć przez zniesmaczenie i do teraz zabawiający się ze sobą smok to jak dla mnie moment przysłowiowego ”przeskoczenia rekina”. Dziś jestem po lekturze tomu ósmego i chociaż wciąż ”Saga” potrafi ze mnie wykrzesać sporo entuzjazmu podczas czytania, to jednak jest to tylko ułamek tej radości, jaką dawały mi wcześniejsze tomy.

Chociaż w przeciwieństwie do wielu osób, w tym także do licznych głosów dochodzących z naszego rodzimego podwórka, nie odmawiam Brianowi K. Vaughanowi  ogromnych pokładów talentu. Jednakże podobnie jak te wspomniane głosy, uważam, iż jego ulubiona forma tworzenia komiksów jest także jego największą słabością. Scenarzysta bowiem od lat wykazuje zamiłowanie do rozplanowanych na 50-60 numerów serii, z których pierwszych 10-12 odsłon to istny majstersztyk, a potem na jaw wychodzi to, iż w sumie gdyby tak daną rzecz skrócić o 1/3 to wielkiego bólu by nie było, zaś zbliżający finał danej opowieści może wywoływać obawy. Czytelnicy ”Y: Ostatni z mężczyzn” zapewne potwierdzą, zaś fani ”Ex Machiny” stosunkowo niedługo się sami przekonają. Niestety, ta sama przypadłość złapała ”Sagę” i chociaż jest nadzieja, że uda się ją wyleczyć podczas rocznego urlopu, to jednak… Vaughan is still Vaughan, right?

Fabuła ósmego tomu to oczywiście naturalna kontynuacja finału siódemki, w trakcie której doszło do dość dramatycznych dla Marka i Alany wydarzeń. By ratować życie kobiety, muszą oni udać się na planetę wykonującą coś, co w dzisiejszych czasach jest tematem bardzo kontrowersyjnym i nierzadko mającym podteksty polityczne, zatem pozostawiam to Waszym domysłom. Podkręcone przez to magiczne moce Alany sprawiają, że Hazel poznaje kogoś, kogo może nazwać braciszkiem. W międzyczasie Petrichor walczy o życie, którego wcale nie chce zachować, Książe Robot jest nadal dupkiem, Uparty znajduje się w niewoli, a uroczy jak zwykle Ghus stara się zapanować nad zachowaniem krnąbrnego Dziedzica. Vaughan konsekwentnie i powoli spełnia swoje obietnice, przesuwając środek ciężkości komiksów z rodziców małej Hazel na samą dziewczynkę, której rola mniej więcej od szóstego tomu jest już wyraźnie pierwszoplanowa. Problemem, jaki miałem podczas lektury tego tomu było jednak to, że główny wątek pięciu z sześciu rozdziałów zawartych w tym komiksie, najzwyczajniej w świecie mało mnie interesował. Scenarzysta jak zwykle nie unikał tutaj poruszania społecznie istotnych problemów, tradycyjnie w taki sposób, który zwolennikom pewnych opcji poglądowych totalnie nie przypadnie do gustu. Ale zarazem całość przeszła bez większych zaskoczeń i gdyby nie sporadyczne, ale potrafiące rozkleić serducho interakcje Hazel z jej ”braciszkiem”, dla mnie ten wątek byłby totalnie do zapomnienia. Podobne zarzuty mam do w zasadzie wszystkich scen z udziałem Upartego – rozumiem pomysł Vaughana na tę postać, ale nie przemawia on do mnie. Widać, że ten zagubiony łowca nagród ma przed sobą jeszcze jakąś rolę do odegrania, lecz niestety trudno mi się jakoś w to zaangażować i mu kibicować.

Żeby jednak nie było wyłącznie źle, ponuro i w ogóle masakra. Oprócz wspomnianego już miniwątku Hazel, ósma odsłona ”Sagi” broni się w moich oczach bardzo fajnie prowadzonym wątkiem Petrichor (i tu znowu warto zaznaczyć, że jej rozmowy z córką Marko i Alany to czyste złoto), którego końcówka co prawda jakoś szczególnie nie zaskoczyła, ale twórcom udało się bardzo przyjemnie rozwinąć tę postać i nie zmarnować jej olbrzymiego potencjału. Uroczo wypadł także szósty, finałowy rozdział tomu, który jest pojedynczą historią poświęconą Ghusowi i Dziedzicowi. Ten pierwszy jak zwykle robi to, co wychodzi mu najlepiej – czyli jest przeuroczy. Drugi zaś… no, widać w nim geny ojca. Jak zwykle także muszę pochwalić prace Fiony Staples, które niezmiennie trafiają idealnie w mój gust i cały czas jestem pod wrażeniem tego, jak wiele obowiązków przyjęła na siebie artystka i terminowo się z nich wywiązuje (Franku Quitely, ucz się). Swoboda, jaką Staples cieszy się przy tworzeniu kolejnych zeszytów serii jest widoczna gołym okiem. Objawia się to zwłaszcza nieustannie świetnymi designami postaci oraz udanym kadrowaniem. Nie czuć tu nawet przez moment, by artystka dusiła się pod licznymi wskazówkami pochodzącymi ze scenariusza.

Czy więc jestem w stanie polecić ósmy tom ”Sagi”. Tak, bo chociaż to zdecydowanie nie jest tak świeża i wciągająca lektura, jak jeszcze parę tomów wcześniej, to jednak wciąż są tu urocze i chwytające za serce momenty, w których czytający komiksy rodzice odnajdą kawałek codziennego życia, a i ci z nas, którzy na potomstwo wciąż czekają znajdą tu dla siebie coś, co powinno przypaść do gustu. Mimo to nie obraziłbym się, gdyby zapowiedziany przez Muchę na wiosnę przyszłego roku tom dziewiąty, okazał się znacznie ciekawszą lekturą. 
     
-------------------------------------------------------------------
      
"Saga #8" do kupienia w sklepie Mucha Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz